piątek, 25 stycznia 2013

Nie tak miało być...


I cóż ja mam Wam napisać? Obraziłam się na życie. Chwilowo oczywiście. Bo nie tak miało być. Grafik pęka w szwach - całe mnóstwo pilnych spraw, terminów, wizyt, egzaminów i koncertów dzieci, wywiadówek. Każda minuta ważna, każda do wykorzystania. W głowie planów sto, życie jedno, więc nie mam czasu do stracenia.  A tu się okazuje, że mam czas. I to dużo wolnego czasu. I mogę go sobie tracić na wożenie się karet(k)ą, na darmowe pokazy breakdancu na szpitalnym łóżku tudzież na taniec przy rurce od wenflonu. Kamieniołom wyhodowałam w nerce i przyszedł bolesny czas na wydobycie złóż. Każdy, kto miał atak kolki nerkowej wie o czym piszę. Ten, kto nie miał, niech jeszcze dziś podziękuje za zdrowe nerki, bo nawet wrogowi (gdybym go miała) nie życzyłabym takich atrakcji.

Tego typu ataków przeżyłam już w życiu kilka, ale od 6 lat był spokój i jak to często bywa z ułomną naturą ludzką, pobłądziło się w nieprzestrzeganiu podstawowych zasad. A za błędy nie raz się słono w życiu płaci. Tak więc okupiłam me błędy słonymi łzami, tworzeniem nowatorskich figur dla iście zaawansowanych joginów oraz  utworów na jęki w kilku skalach. Ooo, gdyby to chociaż diamenty człowiek rodził, to by jakoś łatwiej dało się znieść! A tak, przez 5 długich dni i nocy męczy się człowiek dla jakiegoś bezużytecznego szczawianowego (przepraszam za słowo) wypierdka. Na moje "nieszczęście" lekarze stwierdzili, że kamień da radę przejść (klinuje się, ale przechodzi), więc ciąć mnie nie będą. I jak tu przekonać lekarzy, że ja o niczym innym teraz nie marzę, jak o pójściu pod nóż? Że brakuje mi do kolekcji właśnie cięcia po lewej stronie? No jak?

I zamiast natychmiastowej chirurgicznej ulgi, po raz kolejny do domu wróciłam pokłuta, z siateczką leków i z poetyckim zaleceniem: pij, tańcz i zażywaj kąpieli. Radosna terapia to jednak nie była. Jedyną radością w tej 5-dobowej udręce była niezliczona wręcz liczba słów kocham cię, mamo. Nie wiem, jak u Was, ale u mnie w domu słowo kocham fruwa sobie wolne jak ptak. Nie trzymamy go w klatce i nie wypuszczamy tylko na specjalne okazje. Nie boimy, że spowszednieje i odleci. Obdarzamy się nim codziennie i to po kilka razy. Czy to w trakcie zabawy, czy posiłku (z pełną buzią) :), czy przy porannej toalecie, czy przed snem; w samochodzie, na spacerze, w kościele - wszędzie i o każdej porze można przybiec z tymi słowami, przytulić się, czy krzyknąć z drugiego końca domu lub placu zabaw. One zawsze niosą radość. A w ciągu ostatnich kilku dni szczególnie często słyszałam te najpiękniejsze słowa. Radość i cierpienie zlewały się w całość utrzymując mnie w równowadze. Bo życie dobrze jest przeżyć w równowadze.

Z kamieniołomów nadawała dziś dla Państwa
obolała, wymęczona i pół przytomna, za to szczęśliwa
Ewa

sobota, 19 stycznia 2013

Małe szare (ciąg dalszy)


Skończyłam, fotki zrobiłam i "nawijam" Wam dalej pasjonującą historię zmian w pokoju córci. ;) Tym razem będzie o małych szarych elementach i detalach wystroju.

Najpierw wypatrzyłam metalową (szarą!) literkę z inicjałem imienia.


Drugim zakupem były metalowe uchwyty z białymi ceramicznymi końcówkami. Kupione zostały wcześniej z myślą o przedpokoju, ale okazało się, że idealnie wpasowały się w styl pokoju. Zawieszone na ściance szafy nadają się do wieszania plecaczków na różne zajęcia i aktualnie noszonego sweterka.



Klucznik od samego początku był nabytkiem dokonanym z myślą o zupełnie innym przeznaczeniu - spełnia rolę uchwytu na dziewczęcą biżuterię. :))


Idąc za ciosem dodając szare (z dodatkiem niebieskości, a może niebieskie z dodatkiem szarości?) elementy, wymieniałam szary malowany chustecznik na nowy szaro-niebieski bejcowany (o, to wielka różnica!). :)) Na dodatek styl francuski nadał mu dekor z pyłu drzewnego i... żabot. :)) Pisałam już, że uwielbiam robić chusteczniki? Zawsze i wszędzie się przydadzą.

 stary chustecznik malowany akrylami metodą przecierek ozdobiony koronką... 
i nowy bejcowany i wybielany woskiem
oraz świecznik na tealight do kompletu ;)

Ptaszki przyfrunęły do mnie z Wietrznych przemeblowań, gdzie jesienią przeszło istne tornado (bo wietrzykiem tego nazwać nie można) ;) i zmiotło całkiem sporo dekoracyjnych drobiazgów. Sylwia wystawiła na sprzedaż po okazyjnych cenach niektóre swoje skarby i mnie się udało dopaść jeszcze te ptaszyny. Zmieniłam tylko wstążeczkę i już ćwierkają w pokoju wyczekując wiosny. :)


Ramka Love z Home and You, kupiona w tym tygodniu, miała białe serduszko, które oczywiście zabejcowałam na właściwy kolor. ;)


I kolejna przeróbka, czyli półka nad biureczko (którego jeszcze nie ma) :). Półka była w oryginale pojemnikiem na mini albumy na zdjęcia. Ale jakoś tak trochę ich za mało było (albumów) i denerwowała mnie ta "dziura" między nimi, więc albumiki wyjęłam (muszę do nich dorobić inny pasujący pojemnik, ale cierpliwie poczekam na przypływ energii, bo jeszcze jakoś z młotkiem latać mi się nie chce, i wenę twórczą). ;) Półeczka jeszcze nie dokończona, ciągle brakuje mi kropki nad "i", ale na pewno wpadnę w końcu na jakiś pomysł.





I na końcu pokażę jak białym koszyczkom z Jyska dorobiłam zawieszki z numerkami. Mam w planie jeszcze przyszycie delikatnych falbanek w wiadomym kolorze, ale to już za jednym zamachem, gdy będę szyć inne rzeczy.



To tyle "szarych" zmian na dziś. Mam jeszcze trochę pomysłów w głowie związanych z tym pokojem, ...no ale czasu mi brakuje na realizację i znów gonię w piętkę z codziennymi zajęciami i obowiązkami. Czy kiedyś będzie spokojniej? Zaczynam w to wątpić.
Za jakość zdjęć w dzisiejszym poście przepraszam, ale szyby w oknach połaciowych zabarykadowały się przymarzniętym śniegiem i trudno ostatnio o dobre światło. ;)

Dziękuję, że zaglądacie i czytacie.
Do miłego
Ewa

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Szare, białe i różowe


W końcu udało mi się sklecić post o przeróbce mebli w pokoju córci. Jak wiecie energia życiowa nieco mi opadła i dopóki nie odzyskam pełni sił witalnych, muszę na razie zadowolić się raczej spokojnym i niewyczerpującym sposobem życia, takim jak pisanie na przykład. ;) Tak więc siedzę sobie przed komputerem z sokiem pomidorowym za pan brat, cierpliwie czekając, aż potas w moim organizmie osiągnie minimalny poziom normy, a mózg zacznie nieco szybciej pracować) :) Póki co pozamęczam Was przydługimi postami!

W wakacje kupiłam w Ikei z wyprzedaży za 1/3 ceny wyjściowej szafę, której model już wycofano. W zamyśle miała iść do sypialni na pościel, ale szybko doszłam do wniosku, że dla mojej D. nada się niemal idealnie. Musiałam oczywiście ją rozjaśnić, bo była grafitowa i tym samym wizualnie za ciężka. Trzeba było zatem zeszlifować zewnętrzne powłoki lakiernicze i potraktować woskiem wybielającym. Trochę się przy tym namordowałam, bo i gabaryty całkiem spore i zakamarków nie brakowało. [Ale ilekroć teraz na nią patrzę, to ciepło robi mi się na sercu, bo w tych pracach zawsze wiernie towarzyszył mi Megan. Nie przeszkadzał mu warkot szlifierki, smrodki rozpuszczalniów i wosku, ani pył osiadający na futrze (to mnie przeszkadzał potem ten pył przyniesiony na owym futrze do domu). ;) Leżał sobie spokojnie obok mnie i zerkał od czasu do czasu, myśląc pewnie, co też ta jego pani znowu wymyśliła?] 

Kolor wyszedł bardzo "stylowy": szaro-niebieski. Natomiast tył szafy był jakiś taki brzydko nakrapiany, więc go  przemalowałam farbą, którą pomalowane są obwódki wokół okien w pokoju. Pierwotnie miałam zamiar okleić tapetą, ale nie chciało mi się wyszukiwać z tysiąca wzorów tej jedynej, a potem czekać na przesyłkę. :) Dlatego z braku cierpliwości machnęłam pędzlem (okleić zawsze będę jeszcze mogła, prawda?)

Tak wyglądała przed i po metamorfozie

Dodałam stare uchwyty, które pomalowałam na biało (o których TU pisałam). Z boku szafy zamontowałam metalowe uchwyty na plecaczki, bluzę, lub inny podręczny drobiazg. W planie mam jeszcze wymianę szyb na siatkę - wtedy będzie w iście francuskim stylu, ale na razie jestem padnięta, żeby mocować się z wyciąganiem szyb (a to wcale tak łatwo, jak mi się wydawało, nie będzie, ponieważ są one jakoś dziwnie głęboko osadzone - będę się musiała znów uśmiechnąc do kuzyna męża - niezastąpionego w takich kwestiach, aby coś mi doradził), a i siatkę muszę dopiero kupić. Tej siatki to chyba kupię cały rulon, bo wymarzyłam sobie ostatnio kredens na rozrastającą się zastawę, oczywiście z siatką zamiast szybek. :) Poszukiwania na Allegro trwają... :)

Panna czarna uwielbia, gdy się coś dzieje

Szafa - bądź co bądź największy teraz mebel w pokoju - nadała ton reszcie, która to musiała się zgrać z całością. ;) W związku z czym zaczęły pojawiać się inne szaro-niebieskie elementy wystroju (o nich jednak napiszę w następnym poście, bo po pierwsze dopiero kończę małe co nie co, a po drugie czuję, że przez ten post i tak nie przebrniecie). :)) 

W pokoju do tej pory dominował kolor biały i różowy. Jako przezorna matka, jeszcze przed narodzeniem Różowolubnej stwierdziłam, że pokój mej pociechy płci żeńskiej pomaluję na ten ukochany przez dziewczynki kolor. ;) Z dwóch powodów. Po pierwsze, aby nie zamęczało mnie dziecko swoimi westchnieniami i marzeniami o różowym pokoju. A po drugie (ważniejsze), że skoro obcować będzie ono z tym romantycznym kolorem od urodzenia, szybciej się on znudzi i tym samym szybciej będzie mogła nastapić zmiana. :)

Jak wiadomo, do różowego pokoju dziewczynki pasują białe mebelki. Ach, jaka ja oryginalna! :)) Jest więc białe łóżko, biała szfeczka z białymi koszyczkami,  biała prosta szafa oraz biała komoda ozdabiona przeze mnie decoupagem. Gdy byłam w 9. miesiącu ciąży z przyszłą właścicielką komody odezwały się hormony dopominające się o motyw (o zgrozo!) różany. Oczywiście hormony nie mogły poczekać na rozwiązanie, a tym samym na zdecydowany spadek centymetrów w obwodzie dawnej talii i nie bacząc na sporą przeszkodę sterczącą z przodu kazały natychmiast zabrać się do roboty. Dlatego też niecałe 3 tygodnie przed porodem, po uprzednim zmontowaniu jej, klęcząc, w kucki, bądź pochylając się nad leżącą na wznak komodą nadawałam jej dziewczęcego uroku. :)) 
Oto owa różana komoda, na którą nie mogę już patrzeć (hormony wróciły do normy) :)) Nie śmiejcie się ze mnie, proszę - ja już kombinuję jakby tu ją "ufrancuzić"!


A z poniższą szafą poszalałam sobie właśnie tuż przed Świętami. Prosty Ikeowski regał otrzymał ode mnie w prezencie koronę na głowę oraz boczne żłobione listewki. Ikeowskie szafki mają boki kilka milimetrów wystające poza linię frontową, dlatego tę powstałą szparkę przysłoniłam dodatkową profilowaną listwą. Zmontowałam, pomalowałam, polakierowałam i zdecydowanie lepiej teraz pasuje do szarej eminencji. :)


koszyczki na półkach też się idealnie wpisały w nową kolorystykę


Tyle na dziś.  W następnym poście pokażę nieco mniejsze nowe elementy wystroju.

Pozdrawiam
Ewa

środa, 9 stycznia 2013

Żeby gdzieś dojść, trzeba dość długo iść


Pierwszy weekend roku uważam za wielce udany. Nie pisałam Wam, że w niedzielę byliśmy w Gdańsku na koncercie Arki Noego. Dzieciaki zadowolone, wyskakane, rozśpiewane. My też wróciliśmy z tego kolędowania w bardzo dobrych nastrojach. I nie powiem, też rozśpiewani. Mam nadzieję, że taki początek roku dobrze wróży i każdy weekend będzie równie udany. 

Wpadam dziś na króciutko, bo drugi weekend roku przed nami, a jak pewnie zauważyliście pojawił się na bocznym pasku banerek z jabłuszkiem. Otóż jedna z blogowych koleżanek (jeśli tak mogę powiedzieć) tworzy przecudną i "smakowitą" biżuterię (kolczyki, bransoletki, broszki) z modeliny. Ale również breloczki i zawieszki do telefonów. Gdy trafiłam na jej bloga, oniemiałam z zachwytu. Prace są, moim zdaniem, nie tylko piękne i wyjątkowe, ale i oryginalne. Jeszcze jesienią sama zamówiłam kilka, w tym bezkonkurencyjną bransoletkę z uśmiechniętym kotem z mojej ulubionej "Alicji w krainie czarów". Otóż Kinga postanowiła kilka swoich prac przeznaczyć na licytację dla WOŚP, która odbędzie się już w tę niedzielę. Możecie zajrzeć na jej bloga, a tam do jej sklepiku, żeby obejrzeć sobie te cudeńka na spokojnie, albo kliknąć banerek odsyłający bezpośrednio do licytacji. Piszę o tym przy okazji Orkiestry, ale uważam, że warto zwrócić uwagę na jej prace, a w szerszym znaczeniu na nasze polskie piękne "hand made". Gdybym nie założyła bloga nigdy pewnie nie trafiłabym na te ciasteczkowe ozdoby. Dlatego odsyłam Was do Piecuchowa na rekonesans. ;) I wcale nie trzeba być nastolatką, żeby się nimi zachwycić. Wystarczy odrobina poczucia humoru.

Teraz pokażę mniej niż więcej to, o czym piszę. Moich kilka skarbów:



Żegnam się z Wami jednym z moich ulubionych cytatów z "Alicji":


"(...) - Czy nie zechciałbyś mi powiedzieć, którędy mam teraz iść?
        - To zależy w dużym stopniu od tego, gdzie chcesz dojść, odpowiedział Kot.
        - Właściwie to mi wszystko jedno - rzekła Alicja.
        - W takim razie obojętne, którędy pójdziesz, odpowiedział Kot z Cheshire.
        - Żebym tylko gdzieś doszła, dokończyła Alicja dla wyjaśnienia.
        - Och, na pewno dojdziesz - powiedział Kot - tylko musisz dość długo iść."

A czy Wy wiecie dokąd idziecie w tym roku? ;)
Pa, Ewa

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Kilka powodów do radości


Dziś podzielę z Wami pierwszym krokiem ku wypełnianiu noworocznego postanowienia. Otóż, w weekend zrobiłam sobie.... maseczkę! No, nie prychać mi tu na monitor! :)) Moja cera (a do idealnych bynajmniej nie należy) nie widziała maseczek od ho, ho, a może i jeszcze dłużej, o kosmetyczce nie wspominając. Dlatego dla mnie to wydarzenie jest warte zapisania kredą w kominie. ;) Na dodatek powiem, że poszłam na całość i zrobiłam DWIE maseczki. :)) Jak szaleć, to szaleć. Ja wiem, kiedy następnym razem przypomni mi się, że istnieje taki luksus? Może dopiero pod koniec roku? Najpierw w ruch poszła jedna, z którą latałam po domu przez kwadrans, a potem druga maseczka-zombi (czyli taka płachta na twarz z otworem tylko na usta i dziurki w nosie), z którą się leży, jak nakazuje instrukcja: "nałożyć maseczkę na twarz i położyć się wygodnie" przez pół godziny. No więc leżałam wygodnie i udawałam, że świat zewnętrzny nie istnieje. Łatwe to nie było, bo moje wszystkie dzieci wyposażone są w, zadziwiające mnie niezmiennie, receptory wykrywające moją nieobecność! ;) Już po kilkunastu sekundach od mojego zniknięcia z pola widzenia, owe receptory włączają się i próbują mnie namierzyć. Zauważyłam jedynie zaburzenia w funkcjonowaniu tych receptorów u najstarszego dziecięcia podczas grania na komputerze. Hmm, może promieniowanie monitora zakłóca pracę receptorów? ;) W każdym razie już po krótkiej chwili zostałam namierzona, na dodatek w niecodziennej - bo poziomej ;) - pozycji, i to z czymś dziwnym na twarzy, więc zaczęły się sypać pytania: a co to?, a po co?, a mogę dotknąć?, a dlaczego mokre?, a czy ja też mogę?, a jak długo będziesz tak leżeć? Nawet kot się zainteresował, obwąchując mnie bardzo skrupulatnie, udeptując przy okazji mą wątłą klatkę piersiową. Po prostu czysty relaks! :)) Rodzina oczywiście, mimo wnikliwej obserwacji, żadnych zmian w wyglądzie nie zauważyła. Ja z kolei zauważyłam zdecydowanie korzystny wpływ maseczki na mój nastrój. Wniosek: nawet z tego jednego powodu warto czasem położyć się z czymś mokrym na twarzy. ;)

Po maseczki  sięgnęłam przy okazji sobotniej wizyty naszych dobrych znajomych, z którymi... nawet nie napiszę, jak długo się nie widzieliśmy. A mieszkają tuż obok, można powiedzieć. Wstyd! Ostatnie lata były tak poplątane z różnych względów, zmęczone i podporządkowane karmieniom, kąpielom i usypianiom o stałej porze, etc..., że z rzadka dało się radę wygospodarować chwilę na spotkania towarzyskie. Tylko najbardziej zatwardziali znajomi, którym nie straszna była powiększająca się nam gromadka pełzających homo sapiens, robili naloty, aby poinformować nas, że świat nadal istnieje, albo kazali zameldować się za pół godziny u nich, bo obiad już skwierczy, a oni tego wszystkiego sami nie zjedzą. :))
Najwspanialsze w sobotnim spotkaniu było to, że mimo, iż nie widzieliśmy się naprawdę długo, miałam wrażenie, jakby to było tylko parę dni, parę chwil. Cudowna siła sympatii, która przetrwa ciężkie okresy, która zrozumie bez tłumaczenia, która daje radość. ;) Dlatego od soboty jestem olśniewająco radosna. ;)

Ale, żeby dłużej nie zawstydzać siebie (i Was) żenującymi powodami mojej radości, odwrócę Waszą uwagę futrzanymi pokrowcami, które skończyłam jeszcze przed Wigilią i obiecałam pokazać. Niestety sił mi nie starczyło, żeby pstryknąć im zdjęcia. Szyłam ręcznie, bo przez ten antypoślizgowy spód były dość grube, a ja nie miałam takiej igły do maszyny. Natomiast poduchę już dziabnęłam maszynowo. ;)  Tył mają sznurowany jak gorset (niech cieszą myśląc, że mają figurę modelki, a co tam, radości im nie będę zabierać!), poducha też na sznureczki zawiązywana na dole i już. Nie przedłużając zatem, czas na prezentację gotowych już futrzanych pokrowców (podzielonych sprawiedliwie między siebie i regularnie okupowanych przez koty) i podgłównika. ;) Oj, jak się z nich cieszę!



Dodam, że na sobotnie spotkanie zrobiłam świąteczne ciasto z grudniowego magazynu wnętrzarskiego, ale muszę jeszcze je po swojemu udoskonalić, dlatego przepis i zdjęcia zamieszczę w przyszłym tygodniu. ;)

Do miłego
Ewa

środa, 2 stycznia 2013

Na dobry początek


Witam wszystkich bardzo ciepło w nowym 2013 roku. Temperatury mamy prawie wiosenne, po śniegu ani śladu, zima pojawiła się jak fatamorgana, więc sama mam wątpliwości, czy w ogóle była. Wracam po długim, jak na mnie ;), ale zapowiadanym milczeniu. Zrobiłam sobie przerwę od 90% codziennych zajęć, w tym także od komputera. :) I choć bardzo bym chciała napisać, że odpoczęłam i czuję się jak młoda bogini..., to nie mogę. 
Mimo, że naprawdę nie przemęczałam się (sufit mam przeanalizowany wszerz i wzdłuż) i tak czułam się jak chomik, któremu zabrano kołowrotek, a on tego nawet nie zauważył! No i ten mój znajomy - trup w szafie, (czyli problem, którego mam już serdecznie dosyć) dokumentnie mnie rozkalibrował psychicznie. Myśli nadal rozsypane po kątach leżą i dopiero teraz zaczynam je odnajdywać (muszę je jeszcze posegregować i na nowo ponawlekać). Książki i czasopisma nawet nie tknięte! To najlepszy dowód, że licho ze mną na całej linii, skoro po papierki z literkami nie sięgam. ;) A jaką stertę sobie przyszykowałam - ho, ho! 
Z przyczyn obiektywnych sanki nie wchodziły w grę, z partyjkami też cienko, ogólnie rzecz biorąc z postanowieniami marnie wyszło. Ale od czego mamy Nowy Rok? :))

W tym roku, po raz pierwszy chyba, powitałam początek roku nie jako coś nowego, a jako kontynuację "starego". I to okrycie wcale mnie nie zasmuciło, ani nie miało pejoratywnego wydźwięku. Wręcz przeciwnie! Pozwoliło z uśmiechem lekkiego pobłażania spojrzeć na hucznie witane właśnie novum. Nasze życie to swoiste continuum, konsekwencja naszych wyborów, charakterów, doświadczeń. I choć możemy je podzielić na etapy, to z całą pewnością nie odmierza ich data 1. stycznia. Cała sylwestrowa oprawa w postaci zabawy, fajerwerków, okrzyków radości sprawia, że ta szczególna zmiana daty zawiera w sobie pierwiastek nowości i tajemniczości. I niesie nową nadzieję. Znów wszyscy stajemy na linii startu, aby - każdy w swoim tempie - dobiec do mety o północy 31. grudnia i kilka sekund później wystartować w nowym biegu. Ten bieg właściwie się nie kończy, tak jak i nie zaczyna – zmienia się tylko cyfra na naszych plecach. I my.

Od dawna nie mam w zwyczaju wymyślania postanowień noworocznych. Każdy moment jest dobry, aby zacząć coś ważnego. Ale w tym roku, dzięki ostatnim szturchnięciom, a przede wszystkim kopniakowi, jaki dostałam na sam koniec, postanowiłam zabawić się nieco w Bridget Jones i jednak coś nowego na ten rok przedsięwziąć. :)) "Po długim i wnikliwym procesie tentegowania w głowie", wyszło mi, że ten rok ma być bardziej dla mnie. Bardziej dla mnie, czyli mniej dla całej reszty, bo do tej pory było zupełnie odwrotnie. Bardziej dla mnie, bo ja też jestem ważna. Eureka! :)) Bardziej, nie całkowicie. Wystarczy bardziej.

Pozdrawiam
Ewa

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...