środa, 27 lutego 2013

Powrót do rzeczywistości

Jestem. Ale wpadam na chwilkę zasygnalizować, że jestem i pokazać kilka zimowych zdjęć. Urlop się udał, dzieci wróciły zdrowe, mimo codziennie przemoczonych nóg. Robiły dzielnie po 10 km, aż sama nie mogę w to uwierzyć! Oprócz pieszych wędrówek, był też oczywiście czas na narty - dla nich najważniejszy punkt programu. ;)

Powrót do rzeczywistości jest zawsze bolesny. Dla mnie okazał się podwójnie bolesny. Jak już wiecie, niestety nie należę do osób uporządkowanych, super zorganizowanych i poukładanych w każdym calu. Niestety! To wszystko przez to drugie imię (dla niewtajemniczonych TU jest wyjaśnienie) nadane mi jakoś tak genetycznie (po mieczu, bo gdybym odziedziczyła geny po kądzieli to by wszystko było prostsze). :)) A tak muszę się użerać z własną niesubordynacją! I jak już wypracuję sobie rytm, nadam go reszcie domowników i toczę się nim konsekwentnie (no, tak prawie konsekwentnie) - pach! i jakiś długi weekend, albo wyjazd, albo choróbsko wytrąca mnie z niego. I od początku muszę się zbierać, odnaleźć tory i uczyć życia zgodnie z codziennym rytmem. A mówię Wam, jaki to wysiłek dla ludzi nieposiadających genu systematyczności. Oj, niewyobrażalny! :))

Po drugie okazało się, że po naszym wyjeździe filtr od akwarium stwierdził, że się pobawi w sikanie po ścianach. Nie, nie tych akwariowych, tylko karton-gipsowych. Właścicieli nie ma, to można się zabawić. Całe szczęście, że Mama przyszła następnego dnia do kotów i zobaczyła co się stało. Nie wiem jakby nasze mieszkanie wyglądało, gdyby tak całe 200 litrów sobie wypłynęło! Poza tym, filtr, grzałki i inne takie, są podłączone do prądu, a gniazdka zalało. Nie muszę tłumaczyć czemu się równa prąd plus woda? W domu ciemno, zimno, piec nie grzeje, lodówka nie mrozi, kable mokre, więc korki wysadza, a my na Kasprowym! Jak zwykle Mama miała z nami (a właściwie bez nas) baaardzo wesoło. ;)

I cóż, jeszcze nie skończyłam odgruzowywania mieszkania po ostatnich zdrowotnych awariach, a tu dodatkowa robota. Pollocka bardzo lubię, ale nie koniecznie na własnej ścianie, dlatego czeka mnie zamalowanie wątpliwego arcydzieła. Co prawda mąż wybił mi z głowy samodzielne malowanie "dwukondygnacyjnej"  5,5 metrowej ściany (akwarium stoi akurat przy schodach na piętrze) przekonując, że mogę się w tym czasie zająć czymś innym - bardziej twórczym. ;) Teraz to chyba tylko furą rzeczy do prasowania! (chociaż w głowie już mi coś zakiełkowało). Wizja zwisania z sufitu na linach niczym Tom Cruise z wałkiem malarskim w ręce rzeczywiście nie jest zachęcająca (żeby nie powiedzieć impossible). Chociaż muszę się przyznać, że ekwilibrystykę podsufitową mam już opanowaną. Malowałam napis (oczywiście francuski) cieniutkim pędzelkiem na kuchennej ścianie! Małej paletki malarskiej, z przyczyn oczywistych, nie miałam gdzie położyć, dlatego w jednej ręce dzierżyłam pędzelek, w drugiej ową paletę, a trzymałam się łokciami wspomagając palcami od nóg! Żeby nie być gołosłowną - tak się efekt prezentuje:

Czy nie cudnie wyszło? I to bez żadnych szablonów!

A teraz nie gadam już (bo miało być krótko), tylko migam szybko zimowymi pejzażami.

Kasprowy Wierch



 Dolina Kościeliska



Dolina Chochołowska
 



Na koniec chciałam powiedzieć, że cieszę się bardzo, że spodobało się Wam moje pierwsze Candy (jeszcze do 7.03 można się zapisywać) oraz podziękować za przemiłe komentarze. Witam też ciepło nowe obserwatorki (i pozdrawiam "stare"), :)) jest mi bardzo miło, że zostaniecie u mnie na dłużej. Takie powiększające się grono obserwatorów zobowiązuje! Co ja teraz pocznę? ;) Na komentarze, oprócz tych pod Candy, już odpowiedziałm (mam nadzieję, że nie przeoczyłam żadnego) i teraz po kolei, w wolnych chwilkach, będę Was odwiedzać. Na pewno zajrzę do każdej z Was z rewizytą.

Pozdrawiam serdecznie
Ewa

czwartek, 21 lutego 2013

Jestem, choć mnie nie ma

Jeśli czytacie ten post, to znaczy, że wszystko poszło jak trzeba i post opublikował się pod moją nieobecność. Wy czytacie, a ja wędruję po górach. Mam taką nadzieję, bo najmłodsza pociecha pojechała z katarem i kaszlem, i albo tam go zgubi, albo my będziemy zgubieni! Dlatego mąż, jako domowy zielarz i piewca "alternatywnych", czyli naturalnych metod leczenia, przygotował na wyjazd wyciągi i napary, a ja wzięłam w słoiczek z moją nieśmiertelną miksturkę. :) Zobaczymy kto kogo pokona! Trzymajcie kciuki, bo inaczej urlop się nie uda.

Ale żebyście się nie nudziły, gdy mnie nie ma, przygotowałam dla Was proste i smaczne zadanie: zrobić nalewkę pomarańczową. :) Teraz pomarańcze są najsłodsze, dlatego to dobry czas na taką właśnie naleweczkę. Skoro sama zdążyłam jeszcze szybko przed wyjazdem ją nastawić, to i Wy dacie radę. ;)

Nalewka pomarańczowa

6 słodkich pomarańczy (z pępkiem), porządnie sparzyć i wyszorować szczoteczką. Skórki obrać i usunąć albedo (czyli białą "podszewkę") za pomocą łyżki (tak najłatwiej) i wrzucić pokrojone do słoja. Wycisnąć sok z 1 pomarańczy oraz można dodać kilka goździków, ale ja nie miałam. Wlać nie cały 1 l syropu zrobionego z wody i cukru (jak pomarańcze są naprawdę słodkie, to cukru dać niewiele), oraz 1 l spirytusu. Zamknąć i odstawić na 2 tygodnie. Po tym czasie przefiltrować, przelać do butelki i zakorkować. Degustować można już po kilku dniach. ;)


Po drugie, już dawno nie było nic na temat postów literackich. Nie znaczy to, że od listopada nic nie przeczytałam. Co prawda, z wiadomych Wam przyczyn, druga połowa grudnia i pierwsza stycznia wypadły mi zupełnie z czytania, ale 8 pozycji czeka już na recenzje, a ja nie mogę usiąść i w spokoju napisać, bo ciągle coś innego mam do roboty. A to też niestety wymaga chwili namysłu. Niedługo nazbiera mi się tyle, że po prostu nie dam rady.
Tak, jak pisałam wcześniej, polecać Wam będę te lektury, które moim zdaniem warto przeczytać, bo coś po przeczytaniu zostawiają - czegoś uczą, bawią, zachwycają, relaksują, lub są po prostu świetnie i ciekawie napisane. W recenzję dwóch książek tej samej autorki nie będę się wgłębiać, tylko króciutko zasygnalizuję.

Magdalena Witkowska niewątpliwie ma lekkie pióro i łatwość pisania, ale nie jest to literatura z najwyższej półki. Przeczytałam kiedyś w jakieś gazecie opinię autorki na temat pisarstwa - uważa ona, że skoro każdy na codzień ma mnóstwo różnych problemów, dlatego książki nie powinny przygnębiać czytelnika, lecz odprężyć i poprawić humor. Nie jestem pewna jaki poziom wrażliwości i rozwoju osiągnęłoby społeczeństwo, gdyby czytało tylko książki lekkie, łatwe i przyjemne, ale nie twierdzę, że takie nie są potrzebne. Jeżeli ktoś chce się jedynie zrelaksować to "Milaczek" jest taką właśnie pozycją na jeden kęs. To niewielka książeczka napisana z humorem, trochę w stylu Chmielewskiej (choć to nie kryminał), trochę w stylu "Bridget Jones". Bardzo pogodna i baaaardzo lekka, ot taka na chwilę odprężenia.

Druga książka tej autorki to "Opowieść niewiernej" poruszająca problem wielu współczesnych małżeństw - samotność we dwoje. Mąż egoista, myślący głównie o sobie i swojej pracy, podejmujący autorytarne decyzje za dwoje uważając je dla obojga najlepsze. Dodatkowo budujący dom na drugim końcu Polski, więc nieobecny ciałem i duchem oraz zmęczony. Ona, z miłości godząca się na taki układ, z czasem z poczuciem odrzucenia i niespełnienia, coraz bardziej zagubiona w życiu i nieudanym małżeństwie. Temat ciekawy, na czasie i istotny, lecz moim zdaniem potraktowany przez autorkę trochę powierzchownie. Rysy charakterologiczne zbyt jednoznaczne, a sama zdrada, do której dochodzi z jej strony, nieuzasadniona psychologicznie. Mimo to książkę dobrze się czyta. Choć uważam, że gdyby autorka w problem wniknęła głębiej, książa mogłaby być naprawdę ważną pozycją w polskiej literaturze współczesnej.

Dwie już mi odpadły, jedną dziś polecę i zostanie tylko 5. ;) Mam dziś dla Was propozycję, którą przeczytałam całkiem niedawno. Wychodzi na to, że rozpocznę recenzje od ostatnio przeczytanych i zacznę się cofać. :))

 Tytuł tej książki wydał mi się na tyle dziwaczny, że nie zachęcił mnie wcale do czytania - pewnie książka jest równie dziwaczna jak ten tytuł, pomyślałam. Opis: "brawurowa powieść, która zachwyciła 1,5 miliona czytelników" też nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, bo ostrożnie podchodzę do tego, co zachwyca miliony i co znajduje się na listach bestsellerów. Jednakże książka Jonasa Jonassona "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" okazała się wyśmienitą, mistrzowską lekturą. Owszem, książka jest nieco dziwaczna, a to za sprawą absurdalnie nieprawdopodobnej wręcz fabuły i humoru miejscami czarnego, miejscami jak z Monty Pythona. Mnie to akurat odpowiada. ;) Napisana jest świetnym językiem, z wartką akcją, kreśloną z przymrużeniem oka. Zabawne losy stuleniego głównego bohatera, mającego niemały (jak się okazuje!) wpływ na losy całego świata, przypomina nieco naszego Franka Dolasa z "Jak rozpętałem II wojnę światową". Główny bohater, prosty Allan Karlsson, miał zdolność znajdowania się (zupełnie przez przypadek) w centrum ważnych wydarzeń i przez to wpływał na bieg historii. W końcu pił z prezydentem Trumanem i generałem Franco, śpiewał ze Stalinem i tulił na kolanach małego Kim Dzong Ila.
Akcja zaczyna się od ucieczki jubilata przez tytułowe okno Domu Starców, w samych kapciach, na chwilę przed wielkim przyjęciem organizowanym z okazji jego setnych urodzin. Na dodatek na dworcu kradnie walizkę, która okazuje się własnością organizacji przestępczej. Na kolejnych stronach mamy już konsekwencje ucieczki i kradzieży przeplatane opisem jego wcześniejszego barwnego stuletniego życia. Czyta się jednym tchem i z uśmiechem. Polecam.

Po trzecie, na zakończenie pokażę Wam dwie ręczne robótki. :) Pudełeczko na kolczyki, które zrobiłam sobie przygotowując Candy. Jeszcze w fazie przejściowej, jak to u mnie zwykle bywa. ;) Mam zamiar wyścielić dół, aby kolczyki "na śrubkę" miały miękkie lądowanie (bo te wiszące nie mają na co narzekać). ;) Ozdobione adekwatnym do pomieszczenia napisem. ;) Oczywiście, gdy pudełko było już nawoskowane stwierdziłam, że naniosę napis - mądrala ze mnie! Do tej pory napisy nanosiłam na powierzchnie malowane, a nie woskowane, więc miałam mały kłopot. Na szczęście zwróciłam się o pomoc do najbardziej kompetentnej osoby w tej materii. Agatko, jestem Ci wdzięczna za radę! :)) Musiałam sobie trochę extra poszlifować - taka robota głupiego, ale się udało.
 Na razie tak się prezentuje na łazienkowej półce:


Listownik z kolei zrobiłam w styczniu na urodziny mojej dobrej koleżanki. Chciałam, aby był lekko "starawy" i w ciemnym brązie, aby pasował do stylowego sekretarzyka oraz foteli i kanapy. Starałam się, aby ornament kwiatowy był jak najbardziej zbliżony do motywu na poduchach. ;) Technikę zastosowałam mieszaną - bejca i farby akrylowe oraz złocenia, których nie widać na zdjęciu. Relief oczywiście wypukły z pasty strukturalnej. Mam nadzieję, że się podobał i że się przyda na ważne notatki.


Na tym kończę dzisiejsze paplanie o tym i o owym. ;)
Do miłego po powrocie
Ewa

czwartek, 14 lutego 2013

Moje pierwsze Candy

Udało się. Nic nie stanęło na przeszkodzie i mogę ogłosić swoje pierwsze Candy. :)) Wybrałam ten dzień, bo choć za Walentynkami nie przepadam, (wolę naszą Sobótkę, czyli Noc św. Jana), to jest to jednak nie tylko dzień zakochanych, ale także dzień, w którym można innym okazać sympatię. I poprzez to dzisiejsze Candy chciałabym powiedzieć, że Wasze odwiedziny, pozostawiane komentarze, okazywana sympatia sparwiają mi dużą radość. Nieraz zastanawiałam się, czy aby nie zaprzestać pisania, bo co tu owijać w bawełnę, zajmuje to trochę czasu. Trzeba coś sensownego napisać, zrobić zdjęcia, potem wybrać te nadające się, zestawić je ze sobą, etc. Odwiedzanie innych blogów też zajmuje czas. Ale z drugiej strony bardzo lubię te moje chwile "skrobania" na klawiaturze i Wasz odzew. I jak tu zrezygnować z chwil radości? :)) Mogłabym nawet etatowo się tym zająć - tylko kto wypłaci pensję? ;) 

Cieszę się, że to bajdurzenie na temat różnistych wycinków mojej codzienności przypadło niektórym do gustu. Przy tej okazji chciałam baaardzo podziękować wszystkim osobom, które polubiły mnie na tyle, że zaglądają do mnie regularnie. Oraz tym, które z własnej i nieprzymuszonej woli zdecydowały dołączyć do grona Obserwatorów. Jest mi niezmiernie miło, że jesteście. Odbieram to jako dowód sympatii i zaufania. Dziękuję.

A teraz koniec lania wody, oto niespodzianka:

Tak mi się spodobał efekt chustecznika, jaki niedawno zrobiłam dla córeczki (TU można zerknąć), że postanowiłam zrobić jeszcze raz, tym razem dla Was, dlatego bardziej naturalny i neutralny w kolorze. Jest on bejcowany na kolor dąb rustykalny i wybielony woskiem. Ma żabocik i drewniany dekor. Myślę, że bedzie pasował do większości wnętrz. :)


A teraz krótko uzasadnię, dlaczego uwielbiam chusteczniki. :)) Mając takowy, nie trzeba się już przejmować kolorem opakowania zakupionych chusteczek. Może być w najbardziej bajecznych i odjazdowych kolorach! :) Pakiet chusteczek wyciągamy, kolorowe tekturowe pudełeczko wyrzucamy, a zawartość lokujemy w chusteczniku "eleganckim", pasującym do wnętrza salonowego, sypialnianego, łazienkowego, etc. :)




Tak zwane warunki uczestnictwa w Candy nieco zmodyfikowałam. W związku z tym, że Candy (cukiereczek) jest rodzajem podarunku, a prezenty (szczególnie cukiereczki) :) powinno się dawać bezinteresownie, dlatego nikogo nie przymuszam do stania się obserwatorem mojego bloga. Jeśli znacie mnie już troszkę, to wiecie zapewne, że nie chodzi mi o bicie rekordów popularności. Nie bardzo mi się podoba wymóg przyłączenia się do grona obserwatorów jako warunek konieczny wzięcia udziału w zabawie, dlatego rezygnuję z tego. Dzięki temu wiem, że osoby, które dołączają do grona obserwatorów, robią to, bo mają na to ochotę, a nie dlatego, że muszą - są przez to dla mnie cenniejsze. 
Poza tym wszystkie anonimowe osoby niech nie zostawiają swoich maili pod komentarzem - toż to istna pożywka dla spamerów. Poza tym chcę uszanować Waszą prywatność. Jeśli wygra osoba anonimowa, poproszę ją o przesłanie swoich danych na mój adres mailowy. Tak chyba jest lepiej?

A zatem moje warunki: ;)

1. pozostawienie jednego komentarza pod tym postem
2. osoby anonimowe proszę o podpisanie się imieniem
3. osoby blogujące mogą, ale nie muszą, podlinkować zdjęcie z informacją o Candy na swoim blogu
4. termin zabawy do 7. marca, a losowanie i ogłoszenie wyników w Dniu Kobiet. :)


Z wyrazami sympatii
Ewa

P.S.
Nie będę odpowiadać pod dzisiejszym postem, bo nie wiem, czy to nie przeszkodzi blogowej maszynie losujacej w pracy?

sobota, 9 lutego 2013

Na zdrowie!


Jak wiecie cały czas zbieram się (i dom) do kupy po ostatnich wybrykach losu. Tak mnie naszło z tym odgruzowywaniem domu, że przez ostatnie dni walczyłam głównie z pokojem chłopców, łazienką, sypialnią i "głównym rynkiem". Trzeba było aż tylu dni na przywrócenie dawnego blasku! ;) A przy tak zwanej okazji, wybebeszyłam wszystko z szaf, szafek i szufladek i robiłam szczegółową inwentaryzację! Myślałam, że do ferii skończę i wyjadę zostawiając lśniący dom, ale okazało się, że jutro z samego rana zmykam z dziećmi na kilka krótkich dni na wieś w bardzo ważnej sprawie. Jak wrócę z tarczą, to od razu zdradzę o co chodziło, jeśli na tarczy, to znaczy, że będę tak zmykać jeszcze co jakiś czas, zanim się pochwalę. ;)

Skoro choroby łamią kości wielu z nas i doprowadzają wszystkich do białej gorączki, pomyślałam sobie, że dziś napiszę o tym, co pomaga nam stanąć na nogi. W sumie zastanawiałam się, czy w ogóle o tym pisać, gdyż wydaje mi się to takie oczywiste. Ale nieraz przekonałam się, że dla wielu osób wcale takie nie jest, więc może komuś moje propozycje pomogą wykaraskać się z  przeziębień.
Otóż, po pierwsze kasza jaglana. Mało popularna na polskich stołach, a wielka szkoda, bo to najzdrowsza ze wszystkich kasz! Jako jedyna z kasz ma działanie zasadotwórcze, co przy naszej polskiej tendencji kulinarnej do zakwaszania organizmu jest bardzo korzystne. Jest sycąca, ale lekkostrawna, dlatego stosuje się ją w dietach odchudzających. Oczyszcza organizm z toksyn i zawiera dużo antyoksydantów. Ma leczniczy wpływ na stawy zapobiegając ich odwapnianiu, gdyż zawiera rzadko występującą w pokarmach krzemionkę. Ale to co nas interesuje, to to, że usuwa nadmiar wilgoci z organizmu, co jest zbawienne przy infekcjach górnych dróg oddechowych. Spożywanie tej kaszy regularnie bardzo często wystarczy, by nie lekarz nie wypisywał antybiotyku! Podpisuję się pod tym rękami i nogami, bo sama zauważyłam, że odkąd zaczęłam stosować tę wyjątkowo zdrową kaszę na co dzień, dzieci praktycznie nie chorują. A gdy zachorują (tak jak teraz - po raz pierwszy od wakacji), kasza ta pomaga szybciej wrócić nam do zdrowia. W okresie od jesieni do wiosny zjadamy niewiarygodne wręcz jej ilości! Potem, gdy wiosna już się rozgości na dobre oraz przez cały okres wakacji, ograniczam jej spożycie, gdyż wtedy dieta nasza bogata jest w świeże owoce i warzywa. Według medycyny chińskiej ma ona właściwości ocieplające organizm, działając uodparniająco. [W przeciwieństwie do jogurtów, które ochładzają nas od wewnatrz, dlatego zrezygnujmy z nich, gdy jesteśmy przeziębieni i nie dodawajmy do nich bakterii kwasu mlekowego przy antybiotykoterapii!]
Idealna na słodko i pikantnie, na śniadanie, obiad i deser, do zup i mięs, w postaci kotletów, placuszków, czy sałatki. Możliwości są ogromne i tylko od Waszych smaków zależy jak ją przyrządzicie. Jeśli ktoś jeszcze jej nie zna, to polecam naprawdę bardzo gorąco. Dziś przygotowałam dwie propozycje, które mam nadzieję staną się dla Was punktem wyjściowym.

Śniadanie - na słodko. Kaszę gotujemy w mleku z łyżeczką masła i miodem, często mieszając. Na śniadanie robię (bo dzieci tak lubią) nie suchą, tylko bardziej mokrą (po prostu gotuję w większej ilości mleka, pilnując żeby nie wchłonęła całego mleka). Możemy wrzucić rodzynki, suszone morele, skórkę pomarańczową (wczesną zimą), albo dodać owoce jakie lubicie lub jakie akurat są pod ręką: jabłka, banany, pomarańcze, mrożone wiśnie, brzoskwinie w syropie, czy tak jak u mnie jagody, ale także orzechy,  migdały, czy jakieś ziarenka (dla dzieci daję też często wiórki czekoladowe na wierzch). Jak widzicie kombinacji jest dużo. Polewam własnym sokiem z malin. Pyszny i zdrowy początek dnia.


Obiad - z warzywami
Tym razem kaszę gotujemy w osolonej wodzie, aż do wchłonięcia całej wody (potem można wyłączyć ogień i poczekać aż dojdzie pod przykryciem). Na patelni podsmażamy cebulkę, czerwoną paprykę, cukinię i kawałki kurczaka (ja wcześniej skrapiam je sosem sojowym, podsypuję sezamem, lekko mąką ziemniaczaną i podsmażam jako pierwsze) ;), na koniec dodajemy groszek lub kukurydzę (opcja dla dzieci). ;) Sól, pieprz, jakieś zioła do smaku. Ale można użyć jakichkolwiek warzyw: marchewki, pieczarek, albo zrobić na sposób włoski z oliwkami, suszonymi pomidorami, serkiem feta.


Ważna uwaga: kaszę jaglaną przed gotowaniem trzeba KONIECZNIE sparzyć wrzątkiem i wypłukać, aby pozbyć się charakterystycznej goryczki!!!

Kolejną receptą na choróbska to naturalne miksturki. Syrop z cebuli znany chyba wszystkim - cebulę kroimy i zasypujemy cukrem oraz miodem, by puściła sok. Miksturka z czosnku - 5 dużych zębów kroimy i zalewamy ok. połową szklanki przegotowanej lekko ciepłej wody, wyciskamy sok z 1 cytryny, dosładzamy miodem (najlepiej lipowym) i odstawiamy na dobę. Syrop z pędów sosny robi się w pierwszej połowie maja, z młodych niezanieczyszczonych pędów sosnowych i cukru.Wszystkie trzy specyfiki zlewam razem (ale Wy możecie zrobić z dwóch pierwszych), dzienną porcję przelewam do małego słoiczka (by podawać dzieciom w temperaturze pokojowej), a resztę chowam do lodówki na następne dni.

Od lewej: syrop z cebuli, mikstura z czosnku oraz syrop z pędów sosny

Pozostając w tematyce kulinarnej zrobiłam swój pierwszy w życiu ser żółty. Pomyślicie pewnie, że muszę być kopnięta w sam czubek głowy, skoro jeszcze za serowarstwo się zabrałam. Cóż, też tak o sobie pomyślałam. :)) Ale okazało się, że to wcale nie jest trudne. Ba, okazało się nawet, że całkiem szybko robi się taki własny ser. Przepis podam przy okazji pewnego cyklu, który chciałabym zacząć w marcu. Na razie dopiero o tym myślę. Nie wiem, jak wyjdą i czy w ogóle wyjdą te tematyczne wpisy, ale na wiosnę powinnam już coś sklecić. Zobaczymy.

Nawet dziurki ma!

Na koniec ogłoszenie drobne.
Poprzedni post (a właściwie jeszcze przed-poprzedni) ;) miał być dla Was miłą niespodzianką i wcale nie miał dotyczyć moich doświadczeń z wydobyciem złóż, czy chorobami! :) Chciałam zorganizować swoje pierwsze Candy. [Dla tych, którzy nie wiedzą co to, wyjaśniam, że to rodzaj blogowej zabawy dla wszystkich osób, które chcą wziąć udział w losowaniu upominku przygotowanego specjalnie dla swoich czytelników przez osobę piszącą bloga]. Zauważyłam, że koleżanki, które zaczynały mniej więcej w tym samym czasie przygodę z blogiem, już dawno organizowały Candy. Postanowiłam też takowe zorganizować z okazji przekroczenia okrągłej 5.000 liczby odwiedzin. Ale atak meteorytów i grypa skutecznie uniemożliwił mi dokończenie zaczętego dzieła. Nie pozostało mi nic innego, jak przełożyć Candy. Dlatego zdradzę Wam cichutko, że po powrocie ze wsi, w dniu, w którym ludzie okazują sobie jawnie sympatię, ;) oraz z okazji 5 miesięcznicy, a także 6.000 wizyty w moich skromnych progach, chciałabym ogłosić Candy. Mam nadzieję, że nic mi nie przeszkodzi! :)) 

Sadełko już zawiązane, więc wracam na gruzowisko, by potem jeszcze nas spakować.
Do miłego, a wszystkim którzy dziś zaczynają ferie życzę udanego wypoczynku!
Ewa

czwartek, 7 lutego 2013

O pączkach i pajączkach


Skoro dzisiaj mamy czwartek i to w dodatku tłusty, nie obędzie się bez pączków. Od trzech lat robię pączki z przepisu Siostry Anieli, znanej z kucharzenia siostry zakonnej. Jej przepis bardzo przypadł mi do gustu ze względu na łatwość wykonania. Może będziecie chciały zrobić na Ostatki, albo przy innej okazji (przecież pączków wcale nie trzeba robić tylko raz w roku!). 


Potrzebne będą:
  • 0,5 kg mąki
  • 1 szkl. mleka
  • 100 g cukru
  • 50 g stopionego masła
  • 50 g drożdży
  • 4 żółtka
  • olejek (np. rumowy albo waniliowy)
  • sól

Mleko podgrzać z łyżką cukru i do ciepłego wkruszyć drożdże. Zostawić aż "ruszą", a w międzyczasie do dużej miski wsypać mąkę, resztę cukru, żółtka, olejek oraz troszeczkę soli. Dodać drożdże oraz ciepłe masło i wyrobić ciasto. Zostawić do wyrośnięcia. Potem na stole podsypanym mąką wałkujemy ciasto na prostokąt i nakładamy marmoladę, dżem, czy konfiturę w dwóch rzędach i w odpowiednich odstępach. Ja delikatnie zaznaczam sobie szklanką, gdzie będą pączki i wtedy w środek kapię nadzieniem. Następnie drugą połową ciasta nakrywamy te nasze przyszłe pączki i szklanką wykrawamy. Radzę nie brać zbyt dużej "wycinarki", bo one i tak zwiększą objętość podczas smażenia. Z tej porcji u mnie wychodzi ok. 20 takich akurat pączków. Tak przygotowane odpoczywają sobie, gdy my rozgrzewamy tłuszcz w dużym garnku (może być smalec, może być olej). Pamiętajcie, żeby nie rozgrzewać tłuszczu do "czerwoności", bo pączek wcale się nie usmaży, tylko zwęgli, a w środku będzie nadal surowy. Dlatego wrzucamy najpierw jednego delikwenta i gdy zacznie się rumienić, i lekko pienić wrzucamy kolejne (tylko nie za dużo, bo pamietajcie, że one rosną). Najlepiej wrzucać na lekko gorący tłuszcz - u mnie na płycie na numerze 5 i często obracać. Lepiej częściej pomachać szpatułką robiąc im karuzelę kilka razy, niż tylko raz obrócić na druga stronę. I to tyle. 

Zobaczcie, jak prosto i szybko się je robi


Podobno, jeśli ktoś nie zje ani jednego pączka w Tłusty Czwartek, nie będzie mu się w tym roku za dobrze wiodło. A zatem, choć na jednego symbolicznego pączka warto się dzisiaj skusić, by zapewnić sobie pomyślność na cały rok! ;)

Nie da się ukryć, że nadal mamy zimę. I choć nieco spuściła z tonu, wszystko się jeszcze może zdarzyć, wszak to dopiero początek lutego! Na wielu blogach już od dawna wiosna zaklinana, a ja sobie cierpliwie czekam na jej prawdziwe oznaki za oknem.

Taka chwilowa zamieć odwiedziła nas parę dni temu...
ale moje szafirki nic sobie z tego nie robią!
Jak widać w przyrodzie też są indywidualiści, którzy idą pod prąd. :) I dzięki temu mam odrobinę wiosny zimą. Zresztą nie tylko z powodu wiosennych kwiatków. Ale po kolei...

Nie jestem hipochondryczką, ani histeryczką, ale widocznie za dużo miałam ostatnio silnych wrażeń, bo moje niedawne zachowanie odbiegało nieco od normy. Otóż, pewnej nocy poczułam, że zaczyna mi pulsować ręka i strasznie swędzi. Ale jak to w nocy, człowiek zmęczony i "ugorączkowany" zaczął się drapać śniąc, że będzie się jutro witał z gośćmi (bo to prawa ręka była). Niestety rano, gdy mój wzrok padł na nieszczęsną kończynę, a następnie impuls z oka dotarł do obolałego mózgu, który to po chwili nadał sygnał, że to nie sen, "wyskoczyłam" z łóżka, wydostałam się z izolatki i popędziłam po ratunek do rzeczowego męża. Jak zapewne wiecie męski punkt oceny sytuacji bardzo często stoi w poważnej opozycji do punktu kobiecego i zdarza się, że czasem się przydaje. Tak więc od progu powitałam męża przerażonym:
- Coś się stało z moją ręką.
- Co się stało? - spytał rzeczowo mąż, chcąc zdobyć bardziej konkretne informacje.
- Spójrz jak mi spuchła - i podsuwam do oględzin dłoń jak szuflę do chleba, bez nadgarstka, zakończoną pięcioma serdelkami - chyba przedawkowałam leki!
Nie kryjąc zaskoczenia moim mało logicznym wnioskiem, rzeczowy mąż stwierdził, że po pierwsze nie mogłam przedawkować, bo brałam ich co kot napłakał (no tak, ale jak na mnie to i tak za dużo, plus te silne dożylne, to na bank przedawkowałam), a poza tym od tego nie puchną ręce. 
- Coś cię musiało uczulić...
- No właśnie mówię: przedawkowane leki mnie uczuliły! Zobacz, już nadgarstka nie widać. Jeszcze chwilę, a zakażenie dotrze do serca i po mnie. - Tu zaczęłam roztaczać pogrążonemu w oględzinach mężowi wizję, jak to zostanie wdowcem z trójką dzieci i sobie oczywiście nie poradzi..., gdy usłyszałam:
- Albo coś cię ugryzło.
Już chciałam prychnąć na męża, że co niby może ugryźć w środku zimy, przy 14-stopniowym mrozie za oknem, gdy nagle wszystko stało się jasne. O niewdzięczne pajączki, już po was! Okazało się, że wraz  z bożonarodzeniową choinką przygarnęłam pod swój dach cztery pajączki. Żal mi się zrobiło biedaków, sumienia nie miałam, aby ich na pewną śmierć skazywać przez wyrzucenie z domu, więc stwierdziłam, że jakoś się pomieścimy i do wiosny razem przetrwamy. Tak się z gościny ucieszyły,  że  z przerażeniem patrzyłam jak zamieniają mój dom w strych w tempie zastraszającym! Z pewnością głód dawał o sobie znać, bo tkały na potęgę swoje pajęczyny gdzie popadło. Ale muchy ani na ząb. Więc tak się za dobre serce odwdzięczyły - kąsając rękę, która im życie darowała. No, ale czego można się spodziewać po insektach? Już się odgrażałam, że je zaraz wyłapię i na klatkę wyrzucę, ale pod ziemię się zapadły i od tamtej pory słuch po nich zaginął. Chyba zrozumiały swój błąd, tak sądzę. Niech no tylko się pokażą! Nu pagadi!


Pozdrawiam słodko
Ewa


poniedziałek, 4 lutego 2013

Co się porobiło!

Żyję, żyję moi Drodzy, choć marnie mi to wychodzi. Mam nadzieję, że jeszcze mnie pamiętacie? :) Ostatni czas obfitował raczej w wątpliwe "niespodzianki", które odsunęły wszystkie inne zadania skutecznie na bok. A propos, czy ktoś widział  nieszczęścia chodzące parami? Bo (przynajmniej) z mojego doświadczenia wynika, że one chodzą co najmniej trójkami! Ba, czwórkami nawet! Ledwo opublikowałam ostatni post a już dnia następnego powalił mnie wirus grypopodobny - z gorączką i łamaniem w kościach od czubka czaszki do śródstopia! Pozaginał mnie sobie elegancko w wachlarzyk, raz w prawo, raz w lewo, tak że teraz już dokładnie wiem, gdzie mam nie tylko nerki, ale także potylicę, odcinek szyjny i krzyżowy kręgosłupa, wiem gdzie zaczyna, a gdzie kończy się kość udowa, czy strzałkowa! Między innymi. I znów parę dni wyjętych z kalendarza, bynajmniej nie dla relaksu. 


Gdy u mnie najgorsze minęło, zagorączkowało środkowe Szczęście. Po trzech dobach zagorączkowało najmłodsze Szczęście i to tak solidnie - po 40 stopni non-stop. Gdy wydawało się, że wszystko idzie już ku dobremu, gorączka powróciła, z kaszlem i katarem. Tak więc kurujemy się wszyscy ziołami z miodem, moim aromatycznym sokiem z malin zrobionym we wrześniu, majowym syropem z pędów sosny, który czekał cierpliwie na odpowiedni moment, miksturką z czosnku i cytryny oraz nieśmiertelnym syropem z cebuli. Mam nadzieję, że jak zwykle te domowe sposoby wystarczą w przepędzeniu choroby. Trwa to oczywiście nieco dłużej niż w przypadku zaaplikowania gotowych leków, ale głęboko wierzę, że naturalne sposoby są lepsze i zdrowsze, a równie skuteczne. Co nie oznacza, że czasami nie ma wyjścia i antybiotyk muszę podać, ale sięgam po niego zawsze w ostateczności. I oby tym razem tak było, bo ferie dopiero się zaczną w Pomorskiem. Wyjątkowo późno w tym roku. Po śniegu powoli nie ma śladu, temperatury lekko dodatnie, więc śniegu będziemy musieli szukać na drugim końcu Polski. Dzieci są, mam nadzieję, na prostej drodze ku zdrowiu i uda się wyjechać. Chociaż niczego już ostatnio nie jestem pewna. Niestety do przedszkola przed feriami na pewno nie pójdą.


Teraz jestem w fazie przytomnienia po tym perfidnym zachowaniu Losu. Stanęłam na nogi i oczom mym ukazał się widok, jak po wojnie. Nie muszę Wam zdradzać w szczegółach, jak wygląda mój dom po tak obfitych w atrakcje tygodniach i to bez mojego udziału w codziennych czynnościach, prawda?  Dom trzeba będzie najpierw odgruzować, żebym mogła się za coś innego zabrać! Na dodatek okazało się, że pralka nie wypierze wcale tych piętrzących się gór rzeczy, bo się najzwyczajniej w świecie popsuła. Jakby nie mogła tego zrobić 2 tygodnie wcześniej, albo najlepiej później, a nie w momencie, gdy nie ma ani jednego czystego ubrania! A przy 5-osobowej rodzinie, to już stan klęski żywiołowej! Pechowo się ten rok zaczął, a ja wcale nie jestem przesądna. ;) Nie pozostaje nic innego, jak zamknąć oczy i przeczekać udając, że mnie nie ma. Może pech się odczepi. Zawsze to jakieś wyjście.
Mam nadzieję, że moje milczenie zostanie usprawiedliwione i mam nadzieję, że się nie powtórzy. Wybaczcie też brak konkretnych zdjęć, ale... :)

Na zakończenie jeszcze pochwalę się wyróżnieniem, które dostałam od  Alicji. Naczekała się biedna na moje odpowiedzi. Jeszcze raz dziękuję, Alu.

Pytania:

1. Wypoczynek nad morzem czy w górach ?
Na to juz odpowiadałam - mieszkam nad morzem i uwielbiam nad nie jeździć, ale wakacje staram się za to spędzić w górach.
2. Twój ulubiony smak z dzieciństwa ?
Niestety nie mam, bo byłam wprost niewiarygodnym niejadkiem i żadne danie z dzieciństwa dobrze mi się nie kojarzy :) [zaznaczam, że to nie wina mojej Mamy, która świetnie gotuje]
3. Jakie zdjęcia wolisz kolorowe czy czarno-białe ? 
Kolorowe na codzień, czarno-białe na wielkie okazje ;)
4. Czy lubisz gotować jeżeli tak to jakie jest Twoje danie popisowe ? 
Uwielbiam! Co rusz popisuję się czymś nowym. ;)
5. Wolisz spotkanie z przyjaciólmi w domu czy w pubie ?
Zdecydowanie w domu.
6. Twoja ulubiona zabawka z dzieciństwa ?
Miś, którego dostałam na 1. urodziny i do dziś się z nim nie rozstaję.
7. Jesteś rozważna czy romantyczna ?
Umiarkowanie rozważna i nieprzesadnie romantyczna.
8. Wolisz spodnie czy sukienki  i spódnice ?
Spodnie, spodnie i jeszcze raz spodnie..., chociaż sukienki bardzo lubię.
9. Gdybyś mogła przenieść się w czasie to w jakiej epoce chciałabyś się znaleźć ?
Na to też już odpowiadałam, więc dziś króciutko: Belle Epoque.
10. Wolisz tango czy czaczę ?
Z tych dwóch, to czaczę, choć najbardziej lubię klimat gorących tańców latynoamerykańskich.
11. Wolisz podróż pociągiem czy autobusem ?
Pociąg jest zdecydowanie mniej męczący.

Niestety nie będę tym razem nominować nowych osób. Po pierwsze czasowo nie dam rady wytypować nieszczęśników i ułożyć pytań, a po drugie i tak niewiele osób na to w ogóle odpowiada, więc sobie już w tej sytuacji daruję. ;)

Pozdrawiam bardzo ciepło i idę dalej odgruzowywać dom, aby jak najszybciej napisać Wam coś ciekawszego!
Ewa

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...