czwartek, 27 września 2012

Literacko

Leżę z gorączką... Leżę i czytam (teraz akurat inne blogi). :) To jedyna korzyść (jeśli w ogóle można tak powiedzieć) z choroby: niemal nieograniczony czas na lekturę. A czytać lubię. Oprócz comiesięcznego pochłaniania stosu świeżych wnętrzarskich i ogrodniczych magazynów, próbuję znaleźć czas na prawdziwą lekturę. O ile „gazetki' mogę poczytać w tak zwanym międzyczasie, czyli wszędzie i w każdej pozycji, a i skupienia wielkiego nie wymagają (bo mają dużo obrazków), ;) to z książką muszę się wygodnie położyć na dowolnie wybranym boku i mieć święty spokój, czyli słowem: muszę się móc nią delektować. A to wypada tylko między zaśnięciem dzieci a moim :( (lub w kolejkach u lekarzy). 

Regał gazetkowy

U nas rytuał szykowania dzieci do spania jest bardzo czasochłonny. Kolacja, przebieranie, wieczorna toaleta, usypianie – trochę czasu zajmują. Na dodatek każde z dzieci chce, aby je mama usypiała, a usypianie polega na poczytaniu bajek na dobranoc, pośpiewaniu kołysanek i ...utuleniu. Młodsze bąble przygarniam naraz, czyli jedno prawą ręką, drugie lewą ręką i tak wtulone w moje ramiona błogo zasypiają. Wiem, że wystarczyłby buziak w czółko i „dobranoc” i to przecież bez żadnej krzywdy dla nich (a ja w tym zaoszczędzonym czasie ile rzeczy mogłabym jeszcze zrobić!). Ale jak sobie pomyślę, że dzieci tak szybko rosną i ani się obejrzę a już będą same zasypiać i nie będą się chciały tak przytulać, i miną czasy cieplutkich łapek na mojej szyi i nóżek wplątanych w moje, to jakie ma znaczenie te kilka tysięcy wieczorów spędzonych na usypianiu! :)) Przecież to są jedne z najszczęśliwszych chwil! Dom już powoli traci dźwięki, zwierzaki też już wiedzą, że to koniec dnia, cisza, spokój. Poza tym, leżąc tak bez ruchu w ciemnym pokoju, można zrobić w spokoju podsumowanie dnia, zaplanować dzień następny, no i pomarzyć... 

A gdy już się uporam z Bąblami, wtedy z najstarszą pociechą, czekającą do tej pory cierpliwie, kładziemy się wygodnie do łóżek i zatapiamy w lekturach. Nie trwa to niestety zbyt długo, bo ja typowy skowronek jestem (a właściwie to kura, bo ja nie tylko wcześnie wstaję - gdy kogut zapieje - ale razem z nią chodzę spać). :) Ale co tam, ważne, że czas na książki w ogóle znajduję. 

I pomyślałam sobie, że stworzę posty literackie, czyli po przeczytanej lekturze (jeśli oczywiście będzie warto) będę ją Wam polecać, czyli krótko scharakteryzuję o czym jest dana pozycja, jaki to gatunek itd. Wiem, że de gustibus..., ale myślę, że po zamieszczonym krótkim opisie same zdecydujecie czy to może być pozycja dla Was, czy nie i po prostu albo po nią sięgniecie, albo nie. No i pamiętajcie, że są to bardzo subiektywne opinie i może się zdarzyć, że książka, która mnie zauroczyła Was w ogóle nie zainteresuje, albo coś, co mnie nie zachwyciło, Was a i owszem.

Dziś odsłona pierwsza: trzytomowa saga "Cukiernia pod Amorem" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk (autorki m.in. scenariusza do serialu - który kiedyś bardzo lubiłam - „Tata, a Marcin powiedział...” z Piotrem Fronczewskim w roli głównej). Choć książki te pochłonęłam wiosną tego roku, koniecznie chcę je Wam polecić (co zresztą od wiosny czynię zapamiętale i bawię się w domową wypożyczalnię, co i rusz podsuwając znajomym te tomy) i właśnie od nich dzisiaj zacznę.  


"Cukiernia" to książka napisana pięknym stylem, opowiadająca losy hrabiowskiej rodziny Zajezierskich na tle naszej burzliwej historii. Akcja książki przenosi nas do miejscowości Gutowo koło Płocka, później też do Warszawy, a nawet za granicę. Śledząc losy rodziny, śledzimy jednocześnie zmiany stylu życia i obyczajowości jakie dokonywały się w naszym kraju pędzone wiatrem historii na przestrzeni ponad stu lat. Autorka przyjęła konwencję przeplatania akcji począwszy od 1886 roku z rokiem 1995, co nadaje fabule smak. Czytelnik próbuje sam wyobrażać sobie jaki związek mają wydarzenia sprzed ponad wieku z tymi dziejącymi się dziś. Ale to będzie się powoli wyjaśniać aż do ostatniej strony. Jak aromat  uwalniany w czasie pieczenia ciasteczek, smakowita akcja będzie coraz bardziej drażnić naszą ciekawość. A napisana jest niezwykle pasjonująco. Wprost nie można się doczekać co będzie dalej. Trzy tomy można przeczytać jednym tchem. Daleka jest od ckliwych romansowych sag, których nie cierpię. Jest po prostu o życiu - o jego blaskach i cieniach, o miłości i jej braku, o sukcesach i porażkach, o trudnych wyborach i tajemnicach. Gorąco Wam polecam tę lekturę, bo przeczytać naprawdę warto!

Smacznej lektury

Ewa

wtorek, 25 września 2012

Rydze, koźlaki i maślaki


Jeśli myślicie, że weekend na wsi upłynął mi wyłącznie na leżeniu z książką przed kominkiem, to się grubo mylicie! Kochana pani Kasia (przyjaciółka mojej Mamy, do której jeżdżę na wieś) – mój wzór gościnności – jest namiętną grzybiarką. Nie przepuści ani jednej nóżce do tego stopnia, że w piątek już od 5 rano szalała po okolicznych lasach! A to, co zastałam po przyjeździe przeszło moje najśmielsze wyobrażenia! Nie uwierzycie, ile taka drobna osoba może nazbierać grzybów do południa! Porwałam to, co się jeszcze dało sfotografować, aby uwiecznić te piękne dary lasu, bo reszta była już w trakcie przerobu.


Tak więc nie było rady, trzeba było zakasać rękawy i do roboty! Cały dzień upłynął na czyszczeniu, krojeniu, suszeniu, gotowaniu, marynowaniu, mrożeniu i smażeniu. A ile przy tym było śmiechu! Bowiem trzeba było przy okazji posprawdzać, czy letnie naleweczki są wystarczająco idealne w smaku. ;) Inaczej można by się było załamać przy oporządzaniu taaakiej ilości grzybów. Tak więc robota szła bezboleśnie, a śmiech trzech bab niósł się po pobliskich polach i łąkach!


Rudy, rudy, rudy, rudy rydz... skończył w marynacie :), ale taż na patelni


Następnego dnia sama, z koszykiem i psem za towarzysza, ruszyłam w zagajniki i przytargałam cały kosz maślaków, 1 rydza :( i 2 koźlaki. :(

Tytułowy rydzyk, koźlaczek i maślaczek
oraz prawdziwek i zielonka


Skoro dzisiejszy post jest taki "zagrzybiały", to pokażę Wam jeszcze, co ostatnim razem ze wsi przywiozłam - trochę złotych kurek. Mało ich w tym roku jakoś było, ale sezon kurkowy zaliczony. Nie wiem w jakich kulinarnych konfiguracjach lubicie jeść kurki, ale dla mnie numerem 1 jest tarta z kurkami. Palce lizać!




A na zakończenie, co by grzybki łatwiej było trawić ;), przepis na super łatwą, super smaczną i co najważniejsze od razu gotową do spożycia

nalewkę aptekarską

Bierzemy: 
  ok. 1,5 kg cytryn
1 kg cukru
1 l 3,2% mleka
1 l spirytusu

Cytryny obieramy ze skórki i albedo (tak, aby po obraniu ważyły kilogram); kroimy na plasterki usuwając pestki. Dla aromatu możemy dodać trochę sparzonej, cienkiej skórki, ale nie jest to konieczne. Wrzucamy do słoja, zasypujemy cukrem, merdamy, zalewamy mlekiem, merdamy, i na koniec spirytusem. Odstawiamy na ok. 10 dni starając się codziennie (a nawet kilka razy dziennie) zamieszać. Powstała (ze zmieszania płynów o różnej gęstości i ciężarze) emulsja będzie się rozwarstwiać - nie przejmujcie się tym, to normalne, tylko merdajcie chochlą w słoju przynajmniej raz dziennie. Potem odsączamy bardzo dokładnie (co trwa dosyć długo – ok. 2 dni, dlatego dobrze jest to robić w weekend, gdy jesteśmy w domu) i od razu degustujemy. Co ciekawe, po przefiltrowaniu naleweczka jest przezroczysta o delikatnie żółtym odcieniu. A ten biały „alkoholowy krem” pozostały z odsączania proponuję dodać do sernika, albo tarty cytrynowej (wersja wyłącznie dla dorosłych!). :))




Pozdrawiam

zgrzybiała ;))
Ewa


niedziela, 23 września 2012

Czy to lato jeszcze, czy już jesień?


Gdy wrzesień z pogodą zaczyna, zwykle przez miesiąc pogoda się trzyma.


Dziś wróciłam z Kaszub, gdzie znów spędziłam cudowny weekend. Jak tylko mogę to uciekam na wieś – tam się czuję najszczęśliwsza, tam życie wraca na właściwe tory i tam czuję się na właściwym miejscu. W tym roku tak mi się wspaniale ułożyło, że wakacje miałam troszkę przedłużone. Cały pierwszy tydzień września spędziłam z najmłodszymi Bąblami na ukochanej kaszubskiej wsi. A był to piękny, słoneczny i bardzo ciepły tydzień. Pamiętacie jak w Waszym regionie rozpoczął się wrzesień? U mnie, w Pomorskiem, lato w tym roku było takie sobie, ciepłe co prawda, ale przeważnie deszczowe, za to wrzesień rozpoczął się ładnie i jak na razie, mimo przelotnych deszczy, nie możemy narzekać. Przysłowie się sprawdza i mam nadzieję, że będziemy cieszyć się piękną pogodą do końca września, a może i dłużej...



Gdy tak sobie spacerowałam po tych lasach jeszcze zielonych, po tych łąkach zagrzybionych, po tych polach malowanych zbożem rozmaitem (przeważnie – już nie białą jak śnieg, ale przekwitniętą na czerwono  - gryką), to naszła mnie taka oto refleksja.

Dla większości z nas wraz z rozpoczęciem roku szkolnego, kończy się lato. A przecież kalendarzowe trwa sobie w najlepsze przez 3 tygodnie września! I jesień zawitała do nas dopiero dziś. Ale kto o wrześniu myśli jak o lecie? No tak, przecież to już nie to samo co lipiec – chłodniejsze nie tylko ranki i wieczory, ale i dni, bardziej wieje, więcej leje... Ech, chciałoby się zatrzymać lato na dłużej. Tym bardziej, że przed nami perspektywa wielu długich, ponurych miesięcy. Sama mam co do września stosunek ambiwalentny – wszystko zależy od aury za oknem, ale przyznam się, że dla mnie najczęściej ten schyłek lata to już początek jesieni. A gdy ona wygląda tak, jak w tym roku, to już mamy pełnię szczęścia, prawda?

Spójrzcie jak cudowny może być wrzesień...

jak na tym samym krzewie zakwitają i przekwitają jednocześnie dzikie róże...

jak pszczoły szukają ostatnich zbiorów
jak w słońcu pięknie czerwienią się dzikie wina


Natomiast na początku września moje nowe bziki zupełnie mnie zaskoczyły. Ja rozumiem, że młodość ma swoje prawa – młode są (wiosną posadzone), to i głupie są, ale żeby aż tak zwariować? Mam nadzieję, że te szaleństwa nie odbiją się na ich zdrowiu i urodzie wiosną. Mieliście kiedyś do czynienia z takimi wygłupami Waszych kwiatów jesienią?
Zobaczcie zresztą same, co też one wyprawiają a przy okazji jak wygląda mój wrześniowy taras.

Z jednej strony kwitną bzy - no, to już wyjątkowy wyjątek ;) 

i pelargonie obok wrzosów
Uwierzycie, że to wrześniowe zdjęcia?
...a z drugiej strony na tarasie rumienią się już moje dzikie wina

A zupełnie przypadkiem trafiłam na zabawę u Anne z Home Sweet Home idealnie wpisującą się w mój dzisiejszy post. Podejmuję wyzwanie i przyłączam się do zabawy: Jesień w kolorach tęczy - w tym tygodniu CZERWIEŃ i moje zdjęcie czerwonej jesieni:



Cóż, niejednoznaczny jest ten wrzesień. Tak więc jak myślicie, czy wrzesień to lato jeszcze, czy już jesień?

Pozdrawiam letnio-jesiennie

Ewa


czwartek, 20 września 2012

Zamalinowałam się


Albo raczej: zamelinowałam się w kuchni z malinami! :) A wszystko za sprawą dobrze spędzonego weekendu z przyjaciółmi, bowiem od nich się właśnie dowiedziałam, że mam plantację malin niemalże pod własnym nosem. Myślałam, że maliny już mi przeszły w tym roku koło nosa, a tu okazuje się, że nie dość, że są, to jeszcze świeże i tak blisko! Popędziłam więc czym prędzej na tę plantację malin (i jeżyn!) i przywiozłam maliny na syropy (które u nas idą jak woda) i  na likierek damski, a co? Słuchajcie, jaki obłędny zapach mają maliny dopiero co zebrane i to w takiej ilości! Aż się w głowie kręci. Świeżutkie, prosto z krzaka "zrywali przybyłe tej nocy maliny"... pracownicy na akord, ;) a ja je łaps i do domu. Kochani, cały samochód wypełniony był ich słodkim aromatem i od razu myślami zwędrowałam do  malinowego chruśniaka Leśmiana i wyobrażałam sobie jak tam cudownie "duszno było od malin".  I tak oto, w lekko poetyckim ;)) nastroju zabrałam się za ich przerób. I tak oto od poniedziałku bez przerwy "malinuję się"!



"Na sam przód" zabrałam się oczywiście za:

Francuski likier malinowy damski

Kilogram malin rozetrzeć na miazgę z 1,5 kg cukru i odstawić na 2 dni. Następnie zalać 1 litrem spirytusu, dobrze wymieszać i zostawić na dobę. Potem przefiltrować, przelać do butelek i odstawić na 3 miesiące, aby się przegryzł. Voila! Prosty przepis, prawda?


Do naleweczki pasują babeczki ;))

Produkcja syropu też musi być prosta i ekspresowa, bo przy mojej licznej trzódce i ich zajęciach popołudniowych nie mam wcale czasu, aby bawić się w rasowego kucharza (a żałuję!). Choć bardzo lubię kucharzyć, to na co dzień nie mogę sobie czasowo pozwolić na przygotowywanie wymyślnych potraw - ma być szybko, zdrowo i smacznie. I muszę powiedzieć, że jestem już chyba specjalistką od tego typu potraw. A w jesienne wieczory, albo zimową porą, taki aromatyczny i uodparniający soczek to dopiero jest radość!
A z pozostałych malin i fixu powstały oczywiście dżemiki. Jutro na obiad będą naleśniki - kto zgadnie z czym? :)))


A skoro maliny tak licznie zawędrowały pod mój dach, to zrobiłam jeszcze lekko zmodyfikowany przeze mnie „Zapomniany deser" Nigelli. Pracy przy nim tyle co nic (a jakżeby inaczej?), ;) a jest to naprawdę fajne, puszyste i lekkie jak piórko ciacho. Ale przestrzegam, że po zjedzeniu może przybyć kilogram. :) Najlepiej zrobić go z myślą o dniu następnym, czyli wieczorem tuż przed pójściem spać. 

8 białek i 0,5 łyżeczki soli ubijamy na sztywną pianę. Stopniowo dodajemy 320 g cukru, 1 łyżeczkę proszku do pieczenia i 1 łyżeczkę ekstraktu waniliowego. Rozprowadzamy na natłuszczonej blasze (moim zdaniem najlepiej prostokątnej) i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 220ºC. Natychmiast piekarnik wyłączamy (nie zaglądamy do środka!) i idziemy spać. Następnego dnia dekorujemy bitą śmietaną wymieszaną z pokruszonymi bezami (ja zawsze biorę śmietanę 30% i ubijam z łyżką cukru pudru). Rozsypujemy przeróżne owoce, jakie lubimy, np. maliny, truskawki, jagody (rewelacyjne jest z wiśniami, ale mogą też być jeżyny, brzoskwinie – w zależności od "dojrzałości" lata) i gotowe. 




A co zrobić z 8 żółtkami?! Dodać 3 całe jajka i zrobić baaardzo słoneczną jajecznicę na sobotnie lub niedzielne śniadanie (oczywiście to nie jest porcja dla singla - chociaż, kto wie? :)) - ale dla 5-osobowej rodziny jak najbardziej). 


Smacznego!

Wracam do roboty, bo jutro rano jadę na cały weekend na wieś, a dom muszę przygotować na nieobecność Matki Polki ;) (szkolne dziecko w tę sobotę odrabia 2.11.). No i muszę jeszcze koniecznie dzisiaj posadzić cebulki tulipanów, bo właśnie do dzisiaj jest dobry czas na sadzenie.

Do zobaczenia po weekendzie
Ewa

poniedziałek, 17 września 2012

Kredki elegancko ujarzmione


Myślę, że większość z Was, która ma córeczki, ma też porozrzucane wszędzie kredeczki. ;) Dziewczynki uwielbiają rysować, malować, wycinać i przyklejać – czyli słowem wyżywać się twórczo. Nie inaczej jest z moją Rodzynką. Oczywiście najlepiej w pokoju dziennym (bo co to za przyjemność rysować w swoim, będąc odizolowaną od świata rodzinnego!). Przerabiałam już różne sposoby uporządkowania tych „narzędzi” twórczych – a to kubeczki, a to puszeczki, a to przeróżne pudełeczka, oryginalne opakowania etc. Plastikowe kolorowe pojemniczki nie pasowały nie tylko wyglądem (gdy wena twórcza dobiegła końca, trzeba je było i tak chować do szafki), ale także ich funkcjonalność się nie sprawdzała. Kubeczki się przewracały, w mniejszych pojemnikach dłuższe kredki się nie mieściły, a w większych „ogryzki” się gubiły. W końcu się zdenerwowałam i zrobiłam mojej artystce taki pojemnik, który może cały czas stać na wierzchu.





Kolorystyka „salonowa”, reliefy pasujące do doniczki ze storczykami (który niedługo zakwitnie!) i innych zawijasów. Córcia zadowolona, mama zadowolona, a kredki w końcu elegancko ujarzmione są zawsze po ręką.
A przy okazji zabawy reliefami, wymodziłam w tym samym stylu kwadratowy chustecznik do sypialni. Jest nieduży, więc nie zabierze zbyt wiele miejsca na stoliczku nocnym.






Pozdrawiam "katarowo" (no zaczęło się!)

Ewa

piątek, 14 września 2012

Ognista woda kochać lubić pić


Być raz wielcy trzej wodzowie
Oni mieć wielkie zdrowie
I ognista woda kochać lubić pić
Oni mieć zawsze humor
I bez przerwy robić rumor
Oni jak bawoły dzikie potem wyć


Znacie tę piosenkę o wodzu Manitou? Ja też kochać lubić pić ognista woda, a dokładnie naleweczki, tyle tylko, że jak bawół potem nie wyć. :) Bo naleweczkami człowiek się przecież raczy, a ja uwielbiam nalewki wszelkiej maści – niezastąpiony dodatek do ciast i dobrego towarzystwa. Przez ostatnie kilka lat nie zrobiłam ich jednakże zbyt wiele. Wykluczona z grona degustujących z powodu karmienia, a potem zbyt zmęczona, żeby się nimi delektować (dosłownie kilka łyków działało na mnie silnie usypiająco), stwierdziłam, że poczekam z domową produkcją na lepsze czasy. A jest co robić - owocowe, ziołowe, korzenne, likiery, etc.  Dlatego wszem i wobec ogłaszam, że rozpoczynam niekończący się sezon nalewkowy! A będzie się działo! Oj, będzie!





Dziś nadal w odcieniach fioletu, ale daleko od subtelnego wrzosu,  tym razem mroczna jeżyna. Owoc sierpniowy, już się powoli kończy, ale jeszcze zdążyłam nastawić z niego naleweczkę. 
Odsłona pierwsza, jedna z moich ulubionych:

Jeżynówka


Bierzemy kilogram dojrzałych, przebranych jeżyn i po umyciu i osuszeniu wkładamy do słoja przesypując cukrem (w zależności czy są słodkie czy lekko kwaskowe od 750 g do 1 kg). Słój zakręcamy i odstawiamy na 10 dni potrząsając nim w międzyczasie. Następnie wlewamy 250 ml spirytusu i znów  odstawiamy na 10 dni od czasu do czasu potrząsając słojem. Potem zaprawę zlewamy do drugiego słoja, a jeżyny rozgniatamy i zalewamy 0,5 l  czystej wódki i odstawiamy na tydzień. Po tym czasie łączymy oba alkohole, mieszamy i w razie potrzeby możemy jeszcze dosłodzić miodem rozpuszczonym w małej ilości ciepłej wody (tak się zdarza, gdy jeżyny są kwaśne i kilogram cukru nie wystarczy). Przefiltrowane rozlewamy do butelek i ...odstawiamy na 6 miesięcy w chłodne, ciemne miejsce.

Pracy nie jest znowu tak dużo, tylko na efekty trzeba poczekać, ale zapewniam Was, że cierpliwość się opłaci. Nalewka jest przepyszna! A gdy tak będziecie czekać, aż naleweczka "dojdzie", nie narzekajcie, że to tyle trwa (niektóre odstawia się przecież na rok lub dwa), tylko sobie pomyślcie, że w szlacheckiej Polsce przygotowywano naleweczkę na chrzciny dziecka, a podawano do stołu... na jego weselu! No, to się nazywa cierpliwość!



Pozdrawiam fioletowo

Ewa

wtorek, 11 września 2012

Wrzosowy wrzesień

Wrzesień wrzosami strojny, lecz od pracy znojny

Skoro mamy wrzesień, to i szaleństwo kwitnących wrzosów, bo nie trzeba być omnibusem, żeby wiedzieć od czego pochodzi nazwa dziewiątego miesiąca roku. Niezmiennie we wrześniu zachwycają mnie kobierce wrzosów rosnące na skrajach lasów i leśnych polanach. Już pod koniec sierpnia zaczyna się wrzosowe szaleństwo, którego nie mogę się wprost doczekać. Zresztą zobaczcie sami... (zdjęcia robiłam w pierwszych dniach września z myślą o moim pierwszym blogowym poście). ;) Musiałam Wam pokazać te zapierające dech w piersiach widoki, które na mnie działają jak najlepsza terapia "uszczęśliwiająca"! Każdy smutek natychmiast znika pod dywanem z wrzosów.

Zaraz po wyjściu z lasu oczom ukazuje się taka oto zachwycająca wrzosowa rzeka.




 No, powiedzcie sami, czyż nie kojąco wpływa taki widok na system nerwowy?



W tym roku postanowiłam przenieść trochę tych pięknych krzewinek do mojej namiastki ogrodu. Zdaję sobie sprawę, że istnieje duuuże prawdopodobieństwo, że leśne, dzikie wrzosy nie przyjmą się, ale postanowiłam zaryzykować. W swoich naturalnych warunkach wrzosy rosną nawet 20 lat, jednak w ogrodach nie dożywają tylu. Bez właściwego przygotowania gleby nie ma co marzyć, że utworzą piękne kobierce. Postarałam się więc, aby miały u mnie dobrze, dlatego też zakupiłam ziemię do różaneczników (bo wrzosy lubią kwaśną ziemię)  i przekompostowaną ziemię torfową i taką mieszanką wypełniłam dołki. Sadzić należy tak głęboko, by dolne gałązki dotykały ziemi i najlepiej na stanowiskach słonecznych. Moim zdaniem najpiękniej wyglądają same (oczywiście, gdy jest ich wystarczająco dużo), ale jak ktoś chce urozmaicić wrzosowisko, to można pomyśleć o rododendronach (może wiosną posadzę w pobliżu?), albo o kwasolubnych roślinach zadarniających. Jeśli ktoś z Was chciałby jeszcze zaszaleć w ogrodzie lub na balkonie, to teraz właśnie, według kalendarza biodynamicznego, zaczął się bardzo korzystny okres dla prac w ogrodzie, a w szczególności sprzyjający sadzeniu (i trwać będzie do 20.09).

A tak mini wrzosowisko wygląda w moich skromnych progach...

I jak się Wam ono widzi? Te zielone roślinki w głębi przy jałowcu płożącym to wrzośćce kwitnące wiosną. Zostawiłam miejsce na kilka nowych sztuk, które dosadzę wiosną. A przed wrzosami na początku października chcę posadzić cebulki hiacyntów i tulipanów. I tym sposobem moje wrzosowisko będzie piękne i wiosną i jesienią – o ile tylko przedsięwzięcie się uda!
Trzymajcie kciuki!

Zawrzosowałam Was dzisiaj okrutnie! Ale mam nadzieję, że moja wrzosoterapia podziała i na Was  odstresowująco.

Pozdrawiam Was wrzosowo szczęśliwa
Ewa

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...