Gdy się czymś przejmę, wzruszę, gdy coś przeżywam - nie mogę spać. Zasypiam, a w środku nocy budzę się jakby to było południe. Mózg pracuje pełną parą, mieli dane, przetwarza, zapisuje na dysku, przesyła do archiwum, skanuje błędy i nie da się go zresetować. Dziś przeżywam wczorajszy dzień.
Wcale nie zamierzałam zasypywać Was wpisami z taką częstotliwością (chyba mi się to jeszcze nie zdarzyło), ale zamiast się rzucać po łóżku w poszukiwaniu pozycji sprzyjającej wyłączeniu mego komputera, siedzę i piszę. Ci, co mnie już trochę podczytują wiedzą, że jestem zalatana. Ma to związek z nieprawdopodobnie długą listą zajęć dodatkowych całej mojej Trójeczki, którą to ja "obsługuję". Są takie momenty, że ze łzami w oczach walę głową w ścianę. Nie daję rady ze zmęczenia. Gdy się nawarstwią obowiązki szkolne (klasówki, sprawdziany), a w tym samym czasie zajęcia dodatkowe obfitują w różne egzaminy, testy, zawody, występy, konkursy i przedstawienia, to ledwo żyję. I myślę wtedy: na co mi przyszło? Tak ich wiecznie wożę zamiast usiąść spokojnie w domu przy herbacie. Tak zaganiam nieustannie do ćwiczeń na instrumentach, że aż się już mówić nie chce. Gdy z jednym jestem tam, to z drugim powinnam być tu. Gdy skupiam się z jednym, to trzecie beztrosko jest nieskupione. Czy to normalne?
A potem przychodzi taki dzień, że ta cała ciężka praca (moja i ich) przynosi efekt. Gdy dziecko osiąga sukces lub sukcesik - wygrywa konkurs lub wraca ze złotym medalem, czy 6 z klasówki. Wtedy nie pytam się już siebie czy to normalne. Gdy widzę u córci w indeksie piątkę z teorii i wiem, że to jedna z trzech jedynych piątek w całej grupie, to się już nie pytam. Gdy słyszę od nauczyciela instrumentu, że jest wyjątkowo zdolna, to nie pytam. Gdy syn obciążony zajęciami wszelakimi jak wielbłąd juczny (szczerze mówiąc nie wiem, jak on to ogarnia?) zajmuje pierwsze miejsce w międzyszkolnym konkursie muzycznym (a zupełnie się tego nie spodziewaliśmy), to wiem, że warto podejmować ten trud każdego dnia. Wczoraj właśnie wygrał Konkurs Młodej Blachy. Calusieńki dzień do późnego wieczora pełen napięć, zakończony koncertem laureatów, który odbywa się co pięć lat. Koncert zainaugurował laureat tegorocznego konkursu, czyli mój Najstarszy. :)) Nie muszę pisać o szczęściu i dumie, jaka rozpiera moje serce i nie pozwala spać, prawda?
Dlatego, jeśli ktoś z czytających, tak jak ja, ma chwile zwątpienia czy warto tyle czasu poświęcać rozwijaniu talentów, pasji, zainteresowań swoich dzieci, to mówię: warto. Warto wstać rano w sobotę, albo późnym wieczorem zwlec się z kanapy i zawieźć dziecko, tam gdzie ono chce. Warto dopilnować, by rozwijało to, w czym wykazuje talent, choćby samemu miało się paść na nos. Ten wysiłek zawsze zaprocentuje w życiu dorosłym. Zawsze. Chociażby dziecięcym poczuciem spełnienia.
I na koniec wczorajsza rozmowa samochodowa.
Wożąc córcię do szkoły muzycznej zawsze najpierw wypytuję co tam się dziś wydarzyło w szkole, tak zwanej „normalnej”, co zadane, jak obiad, itd., itp. Tym razem wyjątkowo rozkojarzona byłam, myśli krążyły wokół Konkursu, zerkałam na zegarek, liczyłam ile osób już mogło zagrać, kiedy wypadnie jego kolej (grał jako jedenasty). Coś tam pokręciłam, trzy razy zapytałam o to samo, aż w końcu z fotelika za mną słyszę reprymendę:
- Mamo, ty dziś jakaś zamieszana jesteś. :))
No tak, ale jeszcze wtedy nie wiedziałam, że zamieszana i wstrząśnięta. ;)
Miłego dnia Kochani
Ewa