sobota, 25 lutego 2017

Tęskniąc za słońcem

Jeszcze dosłownie parę dni temu czuć było wiosnę w powietrzu, już nadzieja na cieplejsze dni zakwitła w sercu, już byliśmy w ogródku, już witaliśmy się z gąską, a aż tu wczoraj niespodzianie (no bo jak to tak w lutym?) znowu śniegiem poprószyło! Przecież było już biało, mroźnie, śnieżnie i prawdziwie zimowo... i to przez całkiem spory czas. Można się było zimą nacieszyć lub mieć jej szczerze dość. No właśnie - już dość! Dość hukania wiatrów północnych, dość zamieci śnieżnych, dość stalowego nieba! Słońca nam trzeba!

W tym roku zima była (prawie) taka jak kiedyś, a przez to wyjątkowa. Prawdą jest, że wszystko się w tym naszym klimacie poprzestawiało, a wraz z nim i nasze podejście do przyrody. Tęsknimy już w styczniu za wiosną, w listopadzie za Bożym Narodzeniem. Pamiętam dobrze z poprzednich lat takie dni lutego prawdziwie wiosenne, gdy szło się brzegiem morza z kurtką pod pachą, a ludzie na plaży opalali się leżąc na zdjętych z siebie ubraniach. Nie chcę mówić, że to nienormalne, ani jak powinno być w lutym, czy w czerwcu, bo nie wiem jak powinno być teraz. Może to, co pamiętamy z czasów naszego dzieciństwa przestało być po prostu normą? Że zima zaczynała się w listopadzie, a luty był najmroźniejszym miesiącem w roku. Że lato było ciepłe, słoneczne, czasem burzowe - tak jak i maj oraz czerwiec. Teraz czerwiec często chłodem powiewa jak kwiecień, a lato bywa nijakie; zimy nie ma wcale, potrzyma tydzień, może dwa, lub przyjdzie na Wielkanoc. Tak zaczyna być dla nas normalnie i coraz rzadziej dziwi.


Ale teraz, na przedwiośniu, gdy zima jeszcze nie raz może postraszyć, najbardziej tęsknimy za słońcem. Brakuje nam jego ciepłych promieni, pod wpływem których budzi się przyroda a w nas radość życia. I nie ma znaczenia czy to szara zima czy pochmurne lato - czekamy z utęsknieniem na słońce o każdej porze roku. Jest ono nam potrzebne. Tęsknota za słońcem jest w życie człowieka wpisana z natury. Ono wciąż jest dla nas niczym Helios, Mitra, egipski Ra czy nasz słowiański Swaróg. Ma coś z boskości... Nigdy nas nie opuszcza, choć odwraca się na jakiś czas od niektórych miejsc na Ziemi.
  
Na przykład taki Spitsbergen - najdalej wysunięta na północ osada ludzka na świecie, gdzie słońce nie pojawia się nad horyzontem już od 26. października. A i te dni poprzedzone są ostatkami pomarańczowego światła, które jest zaledwie odbiciem od szczytów gór. Od tego czasu - tylko ciemność. Noc polarna. I nawet biały śnieg nie pomaga. Spitsbergen obleka się w mrok przez jedną trzecią roku! Światło daje tylko kilka latarni w centrum osad oraz w określonych godzinach księżyc, jeśli akurat nie został zasłonięty przez śnieżyce. I tak bez kropli światła przez cztery długie miesiące non stop. Jedynie "zorza daje pewność, że słońce skrywa się gdzieś tam, za górami". Lecz gdy minie styczeń, góry powoli zaczynają się oddzielać od rozgwieżdżonego nieba i promienie słońca można już ujrzeć przez 15 minut dziennie. Chwycić choć przez parę chwil kilka promieni słońca Zaczyna się wtedy pora niebieska, bo świat wygląda jakby był w poświacie włączonego wieczorem telewizora. A słońce znów całe pojawi się 8. marca, w Dzień Kobiet. Ma coś z kobiecości...

"Na Spitsbergenie łatwo zapomnieć, że świat jest gdzie indziej". 

"W ciemności trzeba sobie samemu wyprodukować energię, zmusić się, żeby było normalnie".

"Myśli zwalniają i słuch się wyostrza. Zmysły wariują w taka pogodę. Im dłużej jest ciemno, tym mniej im można zaufać. Na swój sposób robi się wszystko jedno". 

Każdy nosi w sobie swój własny Spitsbergen. Na peryferiach świadomości, za kołem podbiegunowym uwagi. I każdy sam, na swój własny sposób musi stawić czoła tej ciemności i nie stracić nadziei, ze słońce wróci.


 
Gdy za oknem robi się biało, szaro lub ponuro i tęsknota za słońcem zaczyna dokuczać, wracam myślami do książki Ilony Wiśniewskiej "Białe. Zimna wyspa Spitsbergen", którą czytałam rok temu o tej porze. To wspaniale napisany reportaż, z pierwszej ręki, o życiu na Spitsbergenie. O życiu jakże innym od naszego. I nie tylko z powodu braku słońca, lecz z powodu szacunku żyjących tam ludzi do naturalnego rytmu, jaki narzuca odwieczne prawo Natury i do pełnej jego akceptacji. Szczerze polecam Wam (najlepiej zimową porą) tę bardzo ciekawie napisaną pozycję, po przeczytaniu której - jestem tego pewna - przestaje się narzekać na naszą zimę i pochmurne dni. I nie tylko na to. I zacznie doceniać, że dla nas słońce wciąż świeci! A tęsknota za nim nie będzie już taka dojmująca. Jakie to szczęście, że my nie musimy czekać do Dnia Kobiet, by je ujrzeć całe tuż nad horyzontem.


I wiosna zbliża się już do nas wyciągając zza stalowej zasłony słoneczny balonik.


Pozdrawiam przedwiosennie
Ewa

P.S. Cytaty oczywiście pochodzą z "Białe"


wtorek, 21 lutego 2017

Herbaciana róża i skrzypce

Dziś króciutko, bez rozpisywania. W tym miesiącu tak się jakoś rozpędziłam, że z rozmachem w trzecie wyzwanie wskoczyłam, a jeszcze się szykuję na czwarte, więc już na pisanie nie wystarczyło czasu. :)) Spodobały mi się tematy, zaiskrzyło i pac. W końcu kto się nie lubi od czasu do czasu pobawić? Na przykład w takiej piaskownicy - Art Piaskownicy. Tak też i ja wzięłam swoje wiaderko i łopatki i w ramach cyklu Techniki, którą w tym miesiącu jest decoupage zaprezentuję chustecznik, którego jeszcze nie pokazywałam, czyli coś w co się zawsze lubiłam bawić. :) Bo przecież nie samym łapaczem człowiek żyje. ;)


Chustecznik ten przeleżał w stanie półsurowym jakiś rok zanim się za niego ponownie zabrałam. Miałam zupełnie inną koncepcję dołu, ale okazało się, że serwetka, którą chciałam wykorzystać jest już nie do dostania, a ta którą posiadam nie wystarczy. Dół pozostał zatem prosty i skromny. I może nawet tak jest lepiej. Całość utrzymana w kolorze przypudrowanej moreli. A góra jak na deku przystało, to elementy wycięte z serwetki, delikatne cieniowania (których chyba nie widać na zdjęciu) oraz pasta strukturalna.




Zgłaszam chustecznik do Art-Piaskownicy na wyzwanie Techniki - decoupage, które trwa jeszcze do piątku.



Miłego tygodnia
Ewa


piątek, 17 lutego 2017

Mistrzowie Zen

"Mieszkałem z kilkoma mistrzami Zen, 
wszyscy byli kotami" 
                                                                                                           Eckhart Tolle


Tak, ja też mieszkam z mistrzami Zen, którzy samym przebywaniem w pozycji medytacyjnej - tak zwanej na kłębek, roztaczają spokój i ukojenie, a mantra wymruczana w ich języku jest najlepszym sposobem przywracającym równowagę. :) Dziś jest Światowy Dzień Kota. Jak się zorientowałam, światowy jest on bardziej z nazwy, gdyż owszem, obchodzony jest w wielu krajach, lecz w różnych terminach. My świętujemy razem z Włochami, gdzie zrodziła się idea ustanowienia takowego święta. Włosi bardzo lubią koty, a te podobno ze wszystkich miast świata upodobały sobie Rzym. ;) Oprócz dzisiejszego Dnia, swoje specjalne święto mają tam również czarne koty (17.11).

Typowy kot - indywidualistka. Robi to, co chce.
A ja uwielbiam jej wąsy!
 
Pomyślałam, że można by dzisiaj coś ciekawego na temat kotów napisać, ale musiałabym się zastanowić co to miałoby być i... może za rok taki post opublikuję. :)) Ale uświadomiłam sobie, że za rok może być różnie. Moje koty są już sędziwe, dobijają dwudziestki (czyli są około osiemdziesiątki licząc w ludzkich latach), jedna jest głucha, drugi chory na cukrzycę, nie wiadomo ile im życia zostało. Koty domowe dożywają 18-20 lat (co prawda rekordzista Guinessa w 2015 roku skończył 26 lat) i wiem, że wiek ten się wydłuża ze względu na większą świadomość właścicieli, bardziej zbilansowaną dietę pupili i ogólnie lepsze warunki życia, to co komu pisane, lub w tym wypadku wymiauczane, pozostaje tajemnicą. Wszystkie moje zwierzęta były długo-, niektóre nawet bardzo-długo-wieczne, stąd dedukuję, że i obecne koty mogą z nami pobyć jeszcze wiele lat! I tego się trzymam. ;)

Pieszczoch nad pieszczochy, zupełnie jak pies!
I jak zawsze niewiniątko!

Niemniej jednak zdecydowałam się dzisiaj napisać chociaż dwa słowa, nawet jakby miały być nieciekawe. ;) Przedwczoraj przed zaśnięciem, gdy się zastanawiałam, co by tu skrobnąć w tym temacie, przyszły mi do głowy powiedzonka związane z kotami. I muszę Wam powiedzieć, że zdumiałam się, bo nie zdawałam sobie sprawy, że istnieje ich aż tyle! To co, wymieniać? A zatem (1) pierwsze koty za płoty: przede wszystkim znane jest to o pechu, gdy (2) czarny kot przebiegnie drogę, albo że (3) w nocy każdy kot czarny. Wiadomo też, że (4) gdy kota nie ma, to myszy harcują. (5) Można spaść (jak kot) na cztery łapy, albo (6) chadzać (jak kot) swoimi ścieżkami. (7) Można żyć z kimś jak pies z kotem lub (8) drzeć z kimś koty. Ewentualnie można także (10) drzeć się jak kot w marcu. Albo (11) latać jak kot z pęcherzem lub też (12) mieć coś lub zrobić, co kot napłakał. (13) Można też się brzydzić czegoś jak kot sadłem i później (14) rzygać jak kot. No i pamiętajcie, żeby nigdy (15) kota w worku nie kupować! Uff, pominęłam jakieś? Nic mi już nie przychodzi do głowy.

Źródło

A przy okazji wspomnę o pewnym dziwnym dla mnie zjawisku - nie wiem dlaczego miłośników kotów i miłośników psów stawia się bardzo często naprzeciw siebie, w opozycji. Albo lubisz koty, albo wolisz psy. Musisz się określić. Dla mnie to kompletne nieporozumienie, coś z tych nonsensów: albo rybki albo akwarium. ;) Ja szczerze kocham i psy i koty i nie potrafię się określić. I wcale nie chcę. Przecież zupełnie inną radość daje pies a inną kot. Ale, jak rozmawiałam o tym ze znajomymi wszyscy stwierdzili zgodnie, że jestem wyjątkiem, gdyż większość ludzi dzieli się jednak na psiarzy i kociarzy. Hmmm, o ile dla mnie różnica między kotem a psem jest oczywista, to już między psiarą a kociarą - niepojęta, ;) bo przecież...

"Aby człowiek miał dobry charakter 
potrzebuje psa, który będzie go uwielbiał 
i kota który będzie go ignorował".

Źródło

Ja niestety nie wyobrażam już sobie życia bez zwierząt. Mimo wszystkich stresów i skoków ciśnienia, o które przyprawiają mnie okresowo moje czworonogi, mimo chęci zamordowania ich z zimną krwią (co też się zdarzało) i retorycznego pytania od czasu do czasu: i na co mi przyszło, to wiem, że bez nich byłoby mi i smutno i pusto. A gdy kiedyś zamieszkam na wsi, będę miała psy i koty, i kury, i pszczoły (własne a nie tylko adoptowane), oraz kozy, a może i nawet owce! A co się będę ograniczać! ;)

I na koniec taki cytacik i dwa kolejne słodziaki, którym nie mogłam się oprzeć:

"Pies przyjdzie na zawołanie,
kot odbierze wiadomość i skontaktuje się z tobą w wolnej chwili."
 
Źródło
Źródło

A jak jest z Wami? Bardzo jestem ciekawa ile z Was woli kot, a ile psy, a ile jest wyjątków? ;) Napiszcie proszę.

Dzisiaj szczególne pozdrowienia ślę tym, którzy mają kota (niekoniecznie chodzi mi o czworonoga) ;)
Ewa


niedziela, 12 lutego 2017

Serduszka

Gdy zobaczyłam u Dusi szydełkowe zakładki zrobione z włóczkowych serduszek, które zgłosiła do zabawy organizowanej na DIY zrób to sam oczywiście zajrzałam tam z ciekawości. A tam... wiele ciekawych pomysłów (wraz z instrukcjami) na samodzielne wykonanie rzeczy z różnych dziedzin. W obecnie trwającym Cylkicznym szydełku znalazłam pięknie podany i baaardzo prosty schemat na maleńkie serduszko. Pokochałam szydełko i chętnie spędzam czas w jego towarzystwie oraz zdobywam nowe umiejętności. Stwierdziłam, że muszę spróbować, tym bardziej, że jak podały dziewczyny zrobienie jednego nie zajmuje nawet 5 minut! Zastanowiłam się chwilę do czego mogłabym je wykorzystać i padło oczywiście na łapacz.:) 

Wzięłam kolejną z czekających serwetek, tym razem mniejszą, i zarazem pierwszą jaką zrobiłam całkowicie sama, co niestety widać - krzywulec jak się patrzy. :))  W ramach mojego SN - rach ciach przytwierdziłam ją do obręczy. Kolor jasnej musztardy od razu podpowiedział mi, że ten łapacz będzie zgrzebny. ;) Nie żadne tam perełki, koronki i satyny, tylko będzie naturalnie i surowo. Dołączyłam szorstkie tasiemki, drewniane koraliki i oczywiście serduszka. Okazały się idealne jako dodatek w postaci girlandy. Z całą pewnością wykorzystam je jeszcze w moich projektach. A jak Wam się podoba taki naturalny styl łapacza?


Z wielką przyjemnością zgłaszam moje serduszka do Zabawy. :)


Pozdrawiam
Ewa


środa, 8 lutego 2017

zaRÓŻowienie

W niedzielny wieczór zasiadłam do laptopika i poszusowałam po necie. Czasem tak mam, że gdzieś mnie zagna w nieznane i trafię w odległe zakątki. ;) Tym oto sposobem nadziałam się na blog wyzwaniowy Towarzystwo Dobrej Zabawy i akurat trwające tam jeszcze tylko kilka dni (to znaczy od dziś to dokładnie trzy, bo do soboty) Wyzwanie #14 z Lemoncraft - WyRÓŻnij się!  Ja się specjalnie niczym szczególnym nie wyróżniam, ;) ale że zadanie polegało na pokazaniu pracy, którą tworzymy najchętniej oraz, do wykonania której użyliśmy koloru różowego moje myśli od razu powędrowały w stronę mojego osobistego cyklu, który stworzyłam sobie na ten rok (i zapewne następny), ;) czyli SN - Skończyć to, co jeszcze jest Nieskończone! Jak dam radę, to Wam o nim coś więcej wkrótce napiszę.

 
Pomyślałam: co ostatnio uwielbiam robić? Oczywiście, że łapacze! Cały czas czekają na załapanie się w kółko ;) udziergane serwetki, na których tak skrupulatnie zgłębiałam wiedzę tajemną z szydełkowania... równo rok temu! I co? No leżą. I czekają. Jak do tej pory, finiszu doczekała się tylko jedna, biała serwetka. I to dlatego, że zrobiłam ją od razu, z rozpędu, będąc na fali podniecenia szydełkowego. ;) (TUTAJ możecie ją sobie przypomnieć, jak i moje początki z szydełkiem, ale myślę, że pamiętacie.) Teraz doczekała się druga - za sprawą wyzwania - różowa. To się nazywa mobilizacja sił! Sześć serwetek stało na polanie, ile zostało do przerobienia na łapacze, oto jest pytanie? :))


Sprawdziłam stan przydasiów - obręcz jest, koraliki są, wstążki są, koronek nie ma, piórek nie ma. Braki uzupełnić... i do dzieła. I tym oto sposobem kolejna rzecz na liście SN odhaczona. ;) Zatem zgłaszam do zabawy swój wyRÓŻniający się lekkim zaRÓŻowieniem łapacz snów lub marzeń, jak kto woli. ;)



Pozdrawiam
Ewa


sobota, 4 lutego 2017

W stronę fioletu

Jeśli ktoś myśli, że łatwo jest skończyć napoczęty post, to jest w mylnym błędzie. Dajmy na to, że mamy zrobione zdjęcia do posta. Ale przecież to nie wystarczy. Trzeba wybrać kilka, poprzycinać, dodać cień i napis wodny. Ale to nadal nie wystarczy - coś trzeba do tych zdjęć napisać. Najlepiej coś mądrego, a przynajmniej z sensem. Albo jest odwrotna sytuacja - mieliśmy natchnienie i napisaliśmy coś, co się nadaje do upublicznienia, ale zdjęć nie ma. A jak tu pisać na przykład o kucyku, gdy kucyka ani widu ani słychu? Sprawa z postami, jakby się wydawać mogło wcale nie jest taka prosta. ;) Ale jeśli ktoś myśli, że 8 miesięcy powinno wystarczyć... jest bliski prawdy. ;)


W ramach mobilizacji sił oraz z powodu wyrzutów sumienia postanowiłam zabrać się za post, który już dawno powinien się ukazać. Otóż prawie rok temu umówiłyśmy się z super zdolną, wszechstronną i przemiłą Olą z bloga Papierolki na wymianę naszych umiejętności. ;) Na całe szczęście skarby, jakie od Oli dostałam pokazałam w przyzwoitym terminie (TU można zajrzeć, by je zobaczyć), lecz co ja Jej wysłałam... owiałam zasłoną milczenia aż do dnia dzisiejszego. Skandal!


Oleńka zamówiła u mnie chustecznik. Sugestia kolorystyczna: fiolet, mógł być też szary lub biel. Oj, miałam ci ja z tym fioletem zagwozdkę. Fiolet - ale taki bardziej bzowy czy purpurowy? Pastelowy czy jagodowy? Dominujący czy dodatek? "Zdaję się na Ciebie". I klops ze stresem. :)) A tak przy okazji nie wiem czy wiecie, że fiolet to najrzadziej używany kolor? Zarówno jeśli chodzi o ubiór, jak i wystrój wnętrz, choć jest to kolor wolności i przestrzeni. Nieczęsto widuje się ludzi spowitych w fiolety, prawda? Psycholodzy uważają, że kolor ten wybierają idealiści - może mało utopistów i Don Kichotów dziś? Może romantycy i marzyciele są na wymarciu? A może fiolet symbolizujący sferę duchową i uwolnienie od cielesności nie leży w sferze zainteresowań współczesnego człowieka?

 
Tak czy inaczej, wracając do tematu - miałam "stracha", bo to trudny kolor dla wnętrza. Nie chciałam by dominował, a już na pewno nie chciałam, by się gryzł z kolorem, jaki ma Ola. Z mojej blogowej obserwacji wywnioskowałam, że styl Oli oscyluje bardziej wokół prostych, skromnych form, z folkowymi akcentami niż bogato zdobionej różnorodności, dlatego zdecydowałam się zrobić nienachalny i delikatny chustecznik, lekko zszarzały i przecierany odcieniami fioletu. ;)


Do chustecznika postanowiłam dołączyć prezent w postaci łapacza snów utrzymany w tej samej barwie kolorystycznej. Uzdrowiciele wykorzystujący w swej pracy chromoterapię (to wiedza mająca ponad 3500 lat!), używają wyciszającego fioletu między innymi przy bezsenności, gdyż ułatwia on zasypianie. Jak się okazuje, to idealne zestawienie - łapacz i fiolet = dobry sen! :) Na szczęście Oli się spodobało i to dla mnie jest najważniejsze, bo to cholipcia nigdy nie wiadomo czy się w gust utrafiło. ;)


Lubię czytać o kolorach - w psychologii, symbolice, wiedzy tajemnej. To bardzo ciekawy i obszerny temat. Nawet przyszło mi do głowy, żeby taki cykl o kolorach wprowadzić, ale... i ale... oraz ale.😁


Pozdrawiam Was już lutowo
Ewa


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...