Jestem. Ale wpadam na chwilkę zasygnalizować, że jestem i pokazać kilka zimowych zdjęć. Urlop się udał, dzieci wróciły zdrowe, mimo codziennie przemoczonych nóg. Robiły dzielnie po 10 km, aż sama nie mogę w to uwierzyć! Oprócz pieszych wędrówek, był też oczywiście czas na narty - dla nich najważniejszy punkt programu. ;)
Powrót do rzeczywistości jest zawsze bolesny. Dla mnie okazał się podwójnie bolesny. Jak już wiecie, niestety nie należę do osób uporządkowanych, super zorganizowanych i poukładanych w każdym calu. Niestety! To wszystko przez to drugie imię (dla niewtajemniczonych TU jest wyjaśnienie) nadane mi jakoś tak genetycznie (po mieczu, bo gdybym odziedziczyła geny po kądzieli to by wszystko było prostsze). :)) A tak muszę się użerać z własną niesubordynacją! I jak już wypracuję sobie rytm, nadam go reszcie domowników i toczę się nim konsekwentnie (no, tak prawie konsekwentnie) - pach! i jakiś długi weekend, albo wyjazd, albo choróbsko wytrąca mnie z niego. I od początku muszę się zbierać, odnaleźć tory i uczyć życia zgodnie z codziennym rytmem. A mówię Wam, jaki to wysiłek dla ludzi nieposiadających genu systematyczności. Oj, niewyobrażalny! :))
Po drugie okazało się, że po naszym wyjeździe filtr od akwarium stwierdził, że się pobawi w sikanie po ścianach. Nie, nie tych akwariowych, tylko karton-gipsowych. Właścicieli nie ma, to można się zabawić. Całe szczęście, że Mama przyszła następnego dnia do kotów i zobaczyła co się stało. Nie wiem jakby nasze mieszkanie wyglądało, gdyby tak całe 200 litrów sobie wypłynęło! Poza tym, filtr, grzałki i inne takie, są podłączone do prądu, a gniazdka zalało. Nie muszę tłumaczyć czemu się równa prąd plus woda? W domu ciemno, zimno, piec nie grzeje, lodówka nie mrozi, kable mokre, więc korki wysadza, a my na Kasprowym! Jak zwykle Mama miała z nami (a właściwie bez nas) baaardzo wesoło. ;)
I cóż, jeszcze nie skończyłam odgruzowywania mieszkania po ostatnich zdrowotnych awariach, a tu dodatkowa robota. Pollocka bardzo lubię, ale nie koniecznie na własnej ścianie, dlatego czeka mnie zamalowanie wątpliwego arcydzieła. Co prawda mąż wybił mi z głowy samodzielne malowanie "dwukondygnacyjnej" 5,5 metrowej ściany (akwarium stoi akurat przy schodach na piętrze) przekonując, że mogę się w tym czasie zająć czymś innym - bardziej twórczym. ;) Teraz to chyba tylko furą rzeczy do prasowania! (chociaż w głowie już mi coś zakiełkowało). Wizja zwisania z sufitu na linach niczym Tom Cruise z wałkiem malarskim w ręce rzeczywiście nie jest zachęcająca (żeby nie powiedzieć impossible). Chociaż muszę się przyznać, że ekwilibrystykę podsufitową mam już opanowaną. Malowałam napis (oczywiście francuski) cieniutkim pędzelkiem na kuchennej ścianie! Małej paletki malarskiej, z przyczyn oczywistych, nie miałam gdzie położyć, dlatego w jednej ręce dzierżyłam pędzelek, w drugiej ową paletę, a trzymałam się łokciami wspomagając palcami od nóg! Żeby nie być gołosłowną - tak się efekt prezentuje:
Czy nie cudnie wyszło? I to bez żadnych szablonów! |
A teraz nie gadam już (bo miało być krótko), tylko migam szybko zimowymi pejzażami.
Kasprowy Wierch
Dolina Kościeliska
Dolina Chochołowska
Na koniec chciałam powiedzieć, że cieszę się bardzo, że spodobało się Wam moje pierwsze Candy (jeszcze do 7.03 można się zapisywać) oraz podziękować za przemiłe komentarze. Witam też ciepło nowe obserwatorki (i pozdrawiam "stare"), :)) jest mi bardzo miło, że zostaniecie u mnie na dłużej. Takie powiększające się grono obserwatorów zobowiązuje! Co ja teraz pocznę? ;) Na komentarze, oprócz tych pod Candy, już odpowiedziałm (mam nadzieję, że nie przeoczyłam żadnego) i teraz po kolei, w wolnych chwilkach, będę Was odwiedzać. Na pewno zajrzę do każdej z Was z rewizytą.
Pozdrawiam serdecznie
Ewa