poniedziałek, 30 grudnia 2013

Fajne zajęcie i jego konsekwencje

Przedwczoraj najstarszy syn, zajrzał do mojego pokoju i widząc mnie leżącą na łóżku ze złożonymi na brzuchu rękami, bez książki, bez laptopa, bez notatnika zapytał z troską w głosie:

- Mamo, co robisz?
- Myślę - odpowiedziałam najkrócej jak się da, bo wolałam nie zakłócać swoich myśli żadną zbędną konwersacją, w momencie gdy akurat zapuszczają korzenie.
- Ooo, fajne zajęcie! - odparł wyraźnie zadowolony z odpowiedzi i z uśmiechem pełnym zrozumienia zamknął drzwi.

Oczywiście moje dotychczasowe myśli nie zdążyły się ukorzenić i korzystając z tej kilkusekundowej przerwy czmychnęły. Jego szczere uradowanie tak mnie ucieszyło, że nowe myśli od razu za tą radością sznureczkiem podążyły. Ale jak tu nie być ukontentowaną dowiadując się zupełnie przypadkiem, że dla syna mego najstarszego myślenie jawi się jako "fajne zajęcie"? ;) A przecież wiadomo, że niespełna 11-nastolatek ma z pewnością całą masę fajniejszych zajęć.

Od razu zastanowiłam się, a jakie moje, czyli kobiety w średnim wieku, zajęcia można zaliczyć do kategorii fajnych? Z całą pewnością myślenie, jak słusznie zauważył mój syn, znajduje się na samym szczycie. Wiem, że może się to wydać podejrzane, ale ja myślę bez przerwy. Mąż twierdzi, że zdecydowanie za dużo. I że z tego myślenia to się tylko problemy biorą. Typowy męski punkt widzenia! Ale po cichu Wam powiem, że w tym przypadku to się czasami z nim zgadzam. Może rzeczywiście myślenie powinnam troszkę ograniczyć? A przynajmniej niekończącą się analizę rzeczywistości. Popracuję nad tym.

Drugim fajnym zajęciem, a może pierwszym (muszę to przemyśleć) jest marzenie. Marzenia snuję od kołyski, a właściwie od pieluchy powinnam rzec, gdyż w domu nadal wołają na mnie Srulek-Marzyciel, gdy się w swoich marzeniach nieprzyzwoicie rozpędzę... że to niby marzeń zawsze tyle narobię (użyłam ładniejszą wersję czasownika). ;) I tu znów zaczęłam się zastanawiać. Czy rzeczywiście nie zgromadziłam ich za dużo? Czy aby nie czas z nich wyrosnąć, części się pozbyć? Czy nie powinnam i w nich zrobić porządku? Bo czyż nie jest tak, że marzenia, których nie da się zrealizować są jedynie mrzonkami? A cóż nam ułuda może dać? Ból rozwiania jedynie. No, przyznam się szczerze, że oblekłam się przez te lata w kilka miraży. Stały się niczym druga skóra. Lecz nagle (a może wcale nie tak nagle) zdałam sobie sprawę, że coś mnie chyba ciśnie, coś uwiera, dusi. I wtedy przypomniały mi się złowieszcze słowa F. Nietzschego: "wąż, który nie może zrzucić swojej skóry, ginie". Ach, ja nie chcę ginąć! Zginąć od marzeń?

I tak oto, dwa najfajniejsze zajęcia w moim życiu, zmiksowane razem, zafundowały mi pierwsze zadanie na nadchodzący rok - zapewne bolesne obdzieranie z ułudy. Jak widać, fajne zajęcia mają czasami nieprzewidywalne konsekwencje.

Ściskam Was ciepło
Do siego Roku!
Ewa

wtorek, 24 grudnia 2013

Święta Bożego Narodzenia 2013


Wpadam, jak obiecałam, na momencik, aby złożyć Wam życzenia. Korzystam z chwili ciszy, bo mąż przepadł (a wyjechał tylko po mandarynki i karmę dla kotów), a dzieci korzystają z grudniowej pogody i jeżdżą właśnie na rolkach i rysują kredą wielką choinkę przed domem, ;) Stół już przygotowany, pierożki się gotują (aby potem je tylko na masełku zrumienić - mniam!), włosy nakręcone na "kolorowe zawijaski" (jak to nazwała najmłodsza pociecha), nawet paznokcie pomaluję w tym roku! :)) U mnie nadal bardzo spokojnie, nastrój pojawił się znienacka, ale brak gonitwy i nerwowej krzątaniny jest czymś nowym i bardzo mi z tym dobrze. Jest cudnie! :) Dzień zaczął mi się też wspaniale, zadzwoniły osoby, które swoim telefonem sprawiły mi niespodziankę i ogromną radość. A jaka Wigilia, taki cały rok! Już się na niego cieszę. :))

Nie przedłużając, bo mimo wszystko tempus fugit i nie ma co liczyć, że będzie inaczej...;)

Życzę Wam Moi Mili z całego serca, 
zdrowych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia
Aby ten czas przy wigilijnym stole wlał w Wasze serca 

miłość


radość


i szczęście


a Nowy Rok 2014 przyniósł same wspaniałe dni!

Ściskam i do poczytania wkrótce
Ewa

piątek, 20 grudnia 2013

Szalony czas spokoju

Oksymoron w tytule jak najbardziej zamierzony. ;) Bo adwent to przecież czas cierpliwości, wyciszenia, ale i radosnego oczekiwania. Z drugiej strony czas przedświąteczny to czas kupowania i pakowania prezentów, realizowania przeróżnych koncepcji tworzenia nastroju świąteczno-zimowego, obmyślania jak udekorować nie tylko dom, ale i stół wigilijny, oraz tego, co i w jakiej ilości powinno się na nim  znaleźć. :) Jednym słowem do spokojnych nie należy.

Poza tym i pogoda zmienia się również jak szalona. Co ona już zdążyła nam w tym grudniu nawyprawiać! To zimowo, to jesiennie. To kolorowe listki, to białe czapy, to znów chlapa, to mróz! Spokoju człowiek nie ma. ;) To zdjęcia z zimowego ataku (sprzed 10 dni).
Bratki niewątpliwie zakończyły już swój żywot na amen.

Muszę się przyznać, że mnie w tym roku, szaleństwo nie wciągnęło. Cały czas myślałam, że w końcu mnie dopadnie, a tu nic. W zeszłym roku (tak jak i we wcześniejszych latach) o tej porze byłam już zaawansowana w planach. :)) 100 prac na każde 100 minut! A w tym roku tiptopkami idę naprzód. Uwierzyć nie mogę, że to już tylko kilka dni do Świąt pozostało. Dlaczego jeszcze nie udziela mi się przedświąteczny galimatias? Dlaczego mnie omija to typowe szaleństwo? Sama się nad tym zastanawiam. Coś czuję, że to sprawka mojej Ciszy - zaklęcie jakieś spowalniające rzuciła, czy jak? Ale muszę przyznać, że tak też jest dobrze. Czy lepiej, nie wiem? Wiem natomiast, że nakręcona chodzę przez cały czas, więc nie ma potrzeby, bym przykręcała jeszcze mocniej śrubkę pod koniec roku. Jeszcze w końcu coś przekręcę i co wtedy? ;) Powiem więcej: może nadszedł czas trochę się odkręcić?

Ale żeby nie było, że ja taka totalnie zacofana w tym roku jestem (w końcu pogoda się nade mną zmiłowała i biały woal - hmm, raczej grubą pelerynę dookoła rozpostarła, bym poczuła, że czasu coraz mniej!), :) Pierogi ulepione i w zamrażalniku już marzną. Zakwas na barszczyk nastawiony. Prezenty też są, i to popakowane! No i jak zwykle lampa wywiankowana. Niby wszystko jest jak powinno być, tyle że jakoś inaczej, spokojniej. Może się jeszcze odmieni, gdy w weekend choinka wystrojona stanie, gdy do kuchni wjadę, zapachy porozsiewam ...


Trochę pomilczałam blogowo, wiem, ale... Grudzień u nas jak zwykle chorobowy, choć i tak łaskawie się z nami obszedł. To już taka tradycja rodzinna, ;) że w grudniu przytrafiają się nam najcięższego kalibru przypadłości - choroby typu grypa lub zapalenie płuc, połamane ręce, pobyty w szpitalu (łącznie z ratowaniem życia). Pewnie Los chce, aby wszystko co najgorsze zaliczyć jeszcze w starym roku i nowy zacząć z czystą kartą! Ale nie narzekam, w tym roku były tylko lekkie choroby, najzwyklejsze wirusowe - najpierw najstarsze dziecię się rozłożyło, potem średnie, potem ja. Na ciąg dalszy nie czekam, choć wiem, że grudzień się jeszcze nie skończył. ;)

Były też egzaminy muzyczne dzieci, zawody judo, klasówki,... No, co ja Wam będę tłumaczyć, takie tam normalne spiętrzenie fal codzienności. A ja nie chciałam jeszcze ciśnienia podnosić wyrzutami, że blogowo zanikłam. Wiem, że zrozumiecie. Ale jak po głowie dostałam od kilku koleżanek za tę przerwę, to się zmobilizowałam i jestem. :))

Oprócz chorób, również dekupażowanie przykuło mnie w domu na długie dni, bo miałam kilka świątecznych zamówień. To moje intensywne malowanie tak się  w końcu dzieciom udzieliło, że powyciągały swoje farby i przez kilka wieczorów z takim zapamiętaniem malowały przeróżne obrazki, że mąż z rozbawieniem zaczął mówić: O, dziś znowu kółko plastyczne? Ale żebyście wiedziały, jak ja lubię takie wspólne spędzanie czasu - od razu ozdrowiałam. :))

Nie pokażę Wam oczywiście wszystkich prac naraz, bo byście padły. :) Ale na początek 2 kuferki na kluczyk, które zrobiłam dla rodzeństwa, będą w sam raz. Z góry przepraszam za jakość zdjęć, ale światło dzienne jest krótko (na dodatek zachmurzone), a ja się spieszyłam i czasu nie miałam na ceregiele. :)
Dla dziewczynki miał być w różowym kolorze, dla chłopca miałam carte blanche. Tyle, że dziewczynka, to już prawie nastolatka, więc pomyślałam sobie, że róż, choć teraz ukochany, za rok lub dwa wcale taki może nie być. A kuferek ma służyć i zdobić pokój trochę dłużej. Dlatego żadne dziecięce motywy nie wchodziły w grę, a różu użyłam, owszem, ale przydymionego. Paseczki, reliefowy szlaczek i motyw retro z ptaszkiem pasował do koncepcji najbardziej - nadał kuferkowi romantyczny i nostalgiczny charakter. Przy kluczyku przywiązałam małą zawieszkę z ptaszkiem w klatce. A podobny motyw wykorzystałam na buttonie wewnątrz. Cieniując ten kuferek przypomniała mi się lektura dla dorastających panienek "Godzina pąsowej róży"..., może i on przeniesie swoją nową właścicielkę w przeszłość? Czytałyście? Och, jak ja o tym marzyłam! Pewnie dlatego "O północy w Paryżu" tak mni się podobał. :))



Dla chłopca, nastolatka (bez prawie) też trzeba było wymyślić coś, co będzie odpowiednie do wieku dziś i za chwilę. ;) Stonowane kolory, bejcowane drewno, jakieś metalowe elementy... Pomyślałam, że okręt, podróż, odkrywanie nowych lądów - symbolicznie odwołują się do życia, więc dla młodego człowieka (odkrywcy życia) ;) będą w sam raz. Dodałam różę wiatrów przy kluczyku, mosiężne narożniki, a w środku napis, który mógłby być mottem.



To tyle na dziś. Kończę, bo choinka "weszła" do domu i pisk jest taki, że myśli nie słyszę. :)) Poza tym leniwe pierożki dzieci sobie zażyczyły na kolację i najwyższa pora za nie się zabrać, bo z powodu choinki w domu głód jest gotowy im minąć. :)) Uściski przesyłam i obiecuję, że zjawię się jeszcze przed Świętami z życzeniami.

Spokojnego czasu przedświątecznego!
Pa
Ewa

czwartek, 5 grudnia 2013

Grudniowa jesień

Klimaty świąteczne jeszcze mnie nie wchłonęły. Nadal jesiennie w duszy mi gra. W miarę ciepło, w miarę sucho, w miarę słonecznie. Choć właśnie wiatr się wzmaga fałszując niemiłosiernie - ma dziś wiać ponad 120 km/h! Oj, huczy złowrogo i niepokój wzbudza. Czuć, że zwykły wiatr to nie jest. Ale poniższe zdjęcia roślin balkonowych emanują spokojem i nic nie mówią o nadchodzącej wichurze. I bynajmniej nie wyglądają jakby szykowały się do snu zimowego. A były robione dziś przed południem... Tak, to jak najbardziej aktualne, grudniowe zdjęcia! :))
Wiosenne bratki pną się w najlepsze po koszu z zasypiającymi hortensjami
Pelargonie też ani myślą, by przestać kwitnąć

I jak tu o Świętach myśleć? Jak dom w śnieżynki oblekać? Dostrajam się po prostu do przyrody, której częścią czuję się baaardzo. :) W takich okolicznościach, usprawiedliwioną jesień w sercu mam, prawda? Żeby mi się tylko w porę odmieniło! Bo przecież dziś w nocy Mikołaj zajrzy. Porządek z butami trzeba zrobić (bo u nas zawsze kłębowisko w przedpokoju), inaczej pary właściwej nie znajdzie i drobiazgu nie zostawi! ;) A co gorsza listów nie zabierze i nie będzie wiedział o czym w tym roku marzą dzieci.;)

No nic, jak Scarlett O'Hara pomyślę o Świętach "jutro". ;) A tymczasem, skoro tak kwiatowo dziś u mnie, to pokażę Wam jesienny chustecznik. Tak, jak moje prawdziwe roślinki, opleciony jest bluszczem, na którym gdzieniegdzie zakwitły róże. Pobawiłam się złotą patyną i solami trawiącymi (nie wiem, czy widać ten efekt na zdjęciach). W każdym razie po rdzewieniu, teraz tworzę "zaśniedziałe" złoto i efekt całkiem przypadł mi do gustu. Już mam koncepcję kolejnego w tym stylu chustecznika. W ogóle reliefy bardzo lubię i prace coraz bardziej przestrzenne. :) I jak Wam się widzi?



A tu z lampą błyskową, przynajmniej widać złocistości ;))

Skończyłam pisać, a wiatr wyje i łomocze coraz bardziej nieprzyjemnie... Zmykam, bo czasu już mało, a remanent w butach trzeba zrobić. ;)) Dzieci czas zagonić do prac porządkowych! Koniec zabawy, czas do roboty. ;)

Pozdrawiam grudniowo, choć jesiennie...
Ewa

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Gruszki na wierzbie

Tydzień temu przywiało do nas zimę, a dziś śladu po niej nie ma. Obiecanki cacanki, a z zimy nici. Ale to było do przewidzenia. Tak jak moje zapowiedzi strony kulinarnej. ;)) Ano nie ma jeszcze - jeszcze w lesie hasa, choć ja już dawno skórę pięknie podzieliłam. Naopowiadałam jakie to ja gruszki na wierzbie będę miała i klops. Ostatnio trochę blogowo kuleję, mąż zarobiony, więc nie mam sumienia bombardować go moimi pomysłami (wolę, żeby mi gniazdka poprzykręcał w sypialni, bo czekam już... ho, ho!). ;) Może w Święta (tzn. w przerwie świątecznej) uda nam się usiąść i temat dalej ruszyć. Może...


Poza tym jakiś kryzys tożsamości blogowej przeżywam. ;) A na co mi to, a po co? A czas zabiera. A czy to takie ważne, co ja tam w domu robię? Ani to szczególnie interesujące, ani nowatorskie, ani inspirujące. Ot, takie tam babskie dyrdymały. Ale żeby to się zaraz dzielić tym z całym światem? Eee, coś mi tu nie pasuje... A może to chwilowe? Może to zwyczajne zmęczenie? A może dwoje dzieci w szkole = czasu jeszcze mniej? (jak trzecie pójdzie do szkoły, to już chyba padnę)! Może to jeszcze skutek obcowania z ciszą? ;) A może...
Zresztą nie będę Wam gęgać, bo to pewnie jakoś  minie.

Na razie pokażę Wam super szybką przeróbkę zużytego segregatora ze sklejki. Koleżanka chciała go wyrzucić, ale najpierw zdecydowała się go pokazać mnie. Spytała czy da się coś z tym jeszcze zrobić, czy kupić coś nowego. Ależ oczywiście, że się da! Akcja była bardzo szybka, bo był on potrzebny córce do szkoły na prace. Tak więc po obdarciu z naklejek i wyszorowaniu z odręcznych kredkowych rysunków mógł się poddać metamorfozie. Żaden decu nie wchodził w grę, bo czasu na lakierowanie nie było, więc ozdabianie musiało być mniej pracochłonne. Po namyśle zdecydowałam się na dziewczęce paseczki, kropeczki i główny akcent różany. Do tego metalowa etykieta z imieniem... i pudełeczko na drobiazgi - temperówki, gumki, kredeczki, albo inne skarby, na którym zakwitła róża na reliefowej gałązce. :) Bo oczywiście zostało mi więcej farby z mieszania kolorów i tym sposobem powstał komplet na biureczko (przed wakacjami segregator wróci do właścicielki już na stałe).




Mam kolejne zamówienia na dziewczęce prezenty (tym razem w big rozmiarach), czekam tylko na dostawę materiałów, bo koncepcje w głowie są, i będę się niedługo różowić i rumienić na całego. Ale o tym kiedy indziej.

Na koniec mam dla Was jeszcze gruszki. Co prawda nie na wierzbie, lecz najprawdziwsze gruszki do jedzenia. :))

Pieczone gruszki z ricottą  

4 gruszki
100 g sera ricotta
1 łyżeczka cynamonu
syrop klonowy lub płynny miód
2-3 biszkopty lub herbatniki

Gruszki przekroić na połówki, usunąć gniazda nasienne i ułożyć w naczyniu żaroodpornym. Środek wypełnić serkiem ricotta, posypać cynamonem i polać syropem (lub miodem, gdy syropu nie mamy - chociaż polecam gorąco syrop, który moje dzieci uwielbiają, np. do placuszków). Zapiekać ok. 10 minut, następnie posypać pokruszonymi ciasteczkami i wstawić jeszcze na 5 minut do piekarnika.


Pozdrawiam ciepło (choć mnie jest strasznie zimno, mam nadzieję, że mnie tym razem nic nie weźmie)
Ewa


piątek, 29 listopada 2013

Scrapki nr 2 i 3

Dziś pokażę scrapki spod mojej mizernej i niedoświadczonej łapki (że pozwolę sobie sparafrazować tytuły postów zamieszczane przez wspaniałą i jak najbardziej doświadczoną w tym temacie Jagodziankę. ;) A mianowicie dwie kolejne kartki, które zrobiłam oczywiście "z okazji". Numer 2 był dla nauczycielki pianina z Ogniska Muzycznego, do którego chodzą moje dzieci. Chciałam, by tematem nawiązywała do muzyki, a kolorem pasowała do wnętrza (bo wiem, że większość dowodów sympatii są eksponowane w salonie przy kominku). ;) Nawet te nie grzeszące wielką urodą, tak jak moja kartka, ale wszystkie są przecież z serca! ;))


Numer 3 to kartka urodzinowa jubileuszowa. Tu z kolei miałam dowolność, nie ograniczała mnie kolorystyka, ani żadne inne założenia. Chciałam jedynie, aby była nieco bardziej urodziwa niż poprzedniczki. :))) To znaczy, bardzo się starałam, by nie wyszła brzydziej (albowiem z moim bogatym doświadczeniem w tej dziedzinie wszystko jest możliwe), ale nie najlepiej mi to wychodzi. ;) Pocieszam się, że to początki, a i czasu brak na zgłębianie tajników i latanie po tutorialach. Trudno.


Podsumowując dzisiejszy super krótki post: samodzielne tworzenie kartek scrapowych jest zajęciem przyprawiającym mnie o palpitację serca, drżenie rąk, zawroty głowy, zabiera mnie na szczyty euforii i strąca na dno załamania nerwowego. Żadna z blogowych koleżanek nie pisała o takich objawach i nie przestrzegała, ze takie mogą być początki. Zastanawiam się czy powinnam to skonsultować z farmaceutą, czy dać sobie jednak ze scrapkami spokój? Zdrowie psychiczne za cenę scrapowych kartek!

Żegnam się mieszanymi uczuciami co do mojej dzisiejszej hobbistycznej działalności.
Do poczytania następnym razem
Ewa

poniedziałek, 25 listopada 2013

U mnie jesień

Taka jakaś dziwna jestem, że listopad jest dla mnie miesiącem jesiennym. ;) Na innych blogach już od dawna zimowe akcenty, nawet świąteczne dekoracje, a u mnie jesień. I niech trwa, bo to jej czas. Gdy wybrzmi do końca, ustąpi miejsca świątecznym klimatom. A te będą cieszyć swą świeżością we właściwym czasie. Nauczyłam się nie przyspieszać, nie naciskać, nie wyprzedzać. Wszystko ma swój czas. A on nie zakłócany pięknie się wypełnia, płynnie przechodząc kolejne etapy. Zresztą pisałam o tym w zeszłym roku o tej samej porze, więc nie będę się powtarzać.

Za oknem pada. Niebo w kolorze siwego popiołu. Mokre liście przyklejone do ziemi. Srebrne krople deszczu zwisające z barierki balkonu. Coraz więcej gołych drzew. Po prostu jesień w całej rozciągłości. I tak było do wczoraj. Dziś za oknem po raz pierwszy biało. Płatki śniegu, to mniejsze, to większe wirują wesoło. To szybciej, to wolniej sypie się z nieba biały puch. Dzieci piszczą z radości, a  ja myślę: to już koniec jesieni? Tak szybko?

Dlatego na przekór wszystkiemu u mnie nadal jesień. Po prostu z całą premedytacją siedzę sobie w najlepsze w jesieni. I dobrze mi tak. ;) Chociaż jeszcze ten tydzień. ;) A potem pomyślę i o zimie i o Świętach.

I w związku z trwającą u mnie jesienią, ;) mam dla Was dziś typowo jesienny akcent - jeżyny. Zatęskniłam za decoupagem malarskim, a ten jeżynowy motyw idealnie nadaje się do podmalowań i cieniowań. Pobawiłam się troszeczkę i zrobiłam komplet: pudełeczko z chustecznikiem. Trochę romantyczne, trochę rustykalne...





A żeby Wam tę jesień nieco osłodzić, mam też Jeżynową poduszeczkę (inspiracja według przepisu Nigelli). Nie martwcie się kaloriami, wszak w ostatnim poście pisałam co nam masę nadaje - kalorie nie są tu niczemu winne. ;)

Jeżynowa poduszka

200 g jeżyn (mrożonych o tej porze) ;) krótko zmiksować, by nie zrobić musu. Śmietanę kremówkę ubić z 2 łyżkami cukru pudru, wkruszyć 2-3 bezy i wymieszać z jeżynami. Przełożyć do pucharków, udekorować jeżynką (ewentualnie płatkami czekoladowymi dla dzieci, a w wersji dla dorosłych można polać likierem jeżynowym).


Smacznego i cieszcie się jeszcze jesienią, choć lekko białą.
Pozdrawiam
Ewa

środa, 20 listopada 2013

Boska cząsteczka

Powoli muszę odkleić się od ciszy i zakończyć trwanie w dwóch równoległych światach, bo to niezdrowe dla człowieka. Zbyt długotrwałe rozdwojenie jaźni, która w końcu nie wie czy może sobie pozwolić na kontemplację pojawiających się myślokształtów i zatopić się w rozważaniach nad naturą wszechrzeczy, czy jednak powinna załadować pralkę i zrobić zupę, by uniknąć niechybnej katastrofy domowej, jest zdecydowanie nie do zniesienia. Takie zderzenie metafizyki ze światem realnym przeżywam cyklicznie nie od dziś (i pewnie nie jedna z Was w większym lub mniejszym stopniu też tego od czasu do czasu doświadcza).

Ale czemu się tu dziwić? Odkąd potwierdzono istnienie boskiej cząsteczki, wszystko stało się jasne. Dla naukowców, rzecz jasna, bo oni często muszą w bardzo skomplikowany sposób udowadniać to, co my - kobiety, wiemy a priori. No bo jak tu się ekscytować potwierdzeniem hipotezy, że wszystko we wszechświecie jest niestabilne? A cóż to za rewelacyjne odkrycie?! Toż to trzeba było w tak skomplikowany sposób potwierdzać niestałość? ;) My i bez bozonu Higgsa wiedziałyśmy, że istnieje nierównowaga we wszechświecie! A co to, nie znałyśmy wcześniej chwiejności, niestałości, rozedrgania? Ach, ci mężczyźni! Zderzacz Hadronów, to my mamy na co dzień. I to dopiero jaki wielki! Jedyne co dla nas ważne w tym odkryciu to to, że przynajmniej już wiemy CO odpowiada za nadawanie masy. :))

I tym pocieszającym akcentem żegnam się z Wami. Lecz, aby nie zostawić Was bez obrazka ;) kończę typowo babskim akcentem.



Buziaki
Na wpół odklejona
Ewa

czwartek, 14 listopada 2013

Co tu rzec?

Aby usprawiedliwić milczenie. Ponad dwa tygodnie ciszy to zupełnie niepodobne do mnie. To jak cała wieczność. Wstyd mnie ogarniał coraz większy, gdy widziałam, że zaglądacie, że codziennie tyle osób sprawdza czy coś skrobnęłam. A ja nic, nie piszę, nie bywam. Muszę się w końcu odezwać, nie wypada przecież nie napisać choć słowa wyjaśnienia. Ale co tu Wam rzec po takim czasie, który minął mi jak oka mgnienie? Najlepiej (jak zawsze) prawdę: niemoc mnie ogarnęła, energia wyparowała z dnia na dzień, sen deptał mi po palcach o każdej porze dnia, a w środku pustka taka, że aż wiatr hulał. Sens dnia codziennego wydał się bez sensu, a każda czynność bez znamiona większego znaczenia. I to nie żadna chandra, ani jesienna aura tu zawiniły (bom ja na to niepodatna), ;) tylko moja własna natura.


Ciszy potrzebuję do życia. Jak tlenu, jak pożywienia. Wychowałam się w niej i dobrze się z nią czuję. Gdy za dużo szumu wokół, gdy za długo trwa, coś zaczyna mnie uwierać. Wiadomo, że dom z trojgiem dzieci jest "pełen radości i krzyku". Wiadomo, że mój gen wiecznego ruchu spokoju mi nie daje i każdą minutę zagospodaruje. Wiadomo, że w biegu żyję - takie czasy, takie okoliczności. Wiadomo...

A moja cisza milczy wymownie. I czeka. A im bardziej wymownie milczy, tym bardziej dociera do mnie, że czeka. I wtedy zaczynam jej szukać. Choć na co dzień nie zagłuszam jej radiem czy telewizją (której zresztą nie mam), to odnaleźć ją wcale nie jest tak łatwo. Tylko w ciszy usłyszeć można własne myśli. Te najistotniejsze. Bo one, jak gdyby wyjawiały nam najgłębszą tajemnicę, zawsze mówią szeptem. A gdy fale codzienności są wiecznie wzburzone nie usłyszysz ani krwi szumiącej w żyłach, ani własnego oddechu, ani szeptu ciszy.


Nie było mnie, bo ją znalazłam. Wtuliłam się i korzystałam z jej dobrodziejstw. I pilnie słuchałam co szepce...

Dziękuję za Waszą obecność mimo braku mojej i pozdrawiam bardzo serdecznie
Ewa

poniedziałek, 28 października 2013

Żółte smaki jesieni

Czy to już koniec października? Kiedy minął? Jak to się stało, że kolejny miesiąc niepostrzeżenie przemknął mi przed nosem? Zdecydowanie zgadzam się ze stwierdzeniem, że czas przyspiesza wraz z naszym wiekiem. Im jesteśmy starsi, tym szybciej mijają kolejne miesiące i lata. Czy to czary, czy nie odkryte jeszcze prawo fizyki - nie wiem. Wiem natomiast, że jest to fakt niezaprzeczalny.
Po całym słonecznym i ciepłym tygodniu weekend przywitał nas pochmurny i deszczowy. Dlaczego zawsze w weekend musi się psuć humor pogodzie? Chciałam nacieszyć się z rodziną piękną aurą na łonie przyrody i nic nie wyszło z naszych planów. Za to miałam udany, dłuuugi wieczór ze znajomymi, którzy przyszli na piątkową kolację. Pozdrawiam Was kochani! :))

A skoro mowa kolacji i o tym, że mija właśnie cudowny październik wraz z Polską Złotą Jesienią, to już najwyższy czas na nieco jaśniejszy, złocisty odcień jesiennych smaków. Tym razem przechodzę do rzeczy bez zbędnego gadania. ;)


W zeszłym roku nie zdążyłam z zupą pigwową, bo pigwy już nigdzie nie znalazłam, za to w tym jak najbardziej jest jeszcze do zdobycia! Dlatego, po kilku eksperymentach, bez zbędnych wstępów przechodzę od razu do sedna. ;)) Mój zmodyfikowany przepis z gazety niemieckiej:

Zupa pigwowa  

ok. 300-400 g pigwy (pamiętajcie, że to nie apteka)
3 średnie ziemniaki ugotowane
3 łodygi selera naciowego
1 cebula
1 ząbek czosnku
masełko
niecały litr bulionu warzywnego
sól, pieprz
łyżka miodu (od serca)
4 łyżki mleczka kokosowego
trochę cukru (opcjonalnie)
100 g boczku
pietruszka
ocet balsamiczny do ozdoby

Ważna uwaga na sam początek:  pigwę bierzemy żółtą i dojrzałą; inaczej wyjdzie nam straszna "kwasica", bo pigwa ma mnóstwo witaminy C, o czym pisałam TU, gdy robiłam z niej naleweczkę. ;) A zatem pigwę pokroić na ćwiartki, pestki usunąć. Seler, cebulę i ziemniaki pokroić w kosteczkę. Cebulę i czosnek zeszklić na masełku, dodać pigwę, seler i krótko pomieszać. Przerzucić do garnka, zalać bulionem, dodać ugotowane ziemniaki i ok. 15 min. gotować na małym ogniu. W tym czasie podsmażyć na patelni boczek. Następnie dodać miód i mleczko kokosowe, pomieszać i zmiksować. Gdy wyjdzie za gęsta można dodać wody i jeszcze chwilę pogotować. Doprawić solą, pieprzem i cukrem, gdy uznacie, ze jest taka potrzeba. Podawać przystrojoną świeżą pietruszką, boczkiem i odrobinką octu balsamicznego. Ma bardzo ciekawy intrygujący smak i jest na pewno oryginalnym, niecodziennym daniem. A jedząc ją na pewno zdrowiejemy! :)



Zwiebelkuchen  przepis ze starej niemieckiej książki kucharskiej

Ilekroć serwuję to danie wiem, że mamy regularną jesień! ;) Za oknem już ciemno, wieczory długie, warto wykorzystać ten czas na spotkania przy stole z przyjaciółmi. A jako jesienne zagryzki do różnych grzańców i przeróżnych partyjek idealnie nadają się pikantne przekąski, np. smaczne ciasto cebulowe.

Ciasto:
20 g drożdży
niecałe 120 ml mleka
łyżka cukru
250 g mąki
25 g, czyli "dobra" łyżka masła
1 jajko
sól

Wierzch:
700 g cebuli
100 g masła
2 jajka
25 g boczku
sól, pieprz
kminek

Drożdże wkruszamy do 1/4 szklanki ciepłego mleka, dodajemy cukier i zostawiamy do "pączkowania". Mąkę, sól i rozpuszczone masło mieszamy razem w misce, dodajemy mleko z drożdżami i jajko. Zagniatamy na ciasto i odstawiamy do wyrośnięcia. W międzyczasie cebulę grubo kroimy i na masełku podduszamy, solimy, lekko pieprzymy, zestawiamy z ognia i dodajemy jajka, pokrojony w kosteczkę boczek (garść zachowujemy) i posypujemy lekko kminkiem. Ciasto przekładamy do formy, rozkładamy cebulową masę, na wierzch garść boczku i znów troszkę kminku i pieczemy ok. 45 min. I mamy najprawdziwszy jesienny smak! :)


Prosciutto z dyni

czyli chrupiąca sałatka z cieniutkich plasterków surowej dyni z serkiem "śmierdzioszkiem" i granatem. Smak surowej dyni bardzo przypomina kalarepkę, a zestawienie pozostałych składników idealnie się dopełnia.

1/4 średniej dyni
150 g miękkiego serka francuskiego
1 granat
roszponka
winegret (lub gotowy dressing)

Dynię obieramy i kroimy obierakiem na cieniusieńkie plasterki (które same delikatnie się rolują niczym wstążeczka). Na talerzu układamy umyte liście roszponki, na to plastry dyni oraz kawałki sera. Polewamy lekko dressingiem i rozrzucamy pestki granatu. Proste, szybkie, idealne do mięs, czy innych dań głównych, lub jako przystawka.


Zjedliśmy zupę, zjedliśmy drugie, to czas na żółty deser. Dziś proponuję przepis, który niedawno prezentowała Magda z All things pretty. Gdy pokazała swoje "October roses", wiedziałam, że je zaraz wypróbuję! Bo miałam akurat ciasto francuskie w lodówce. ;) Chciałam zrobić dzieciom na kolację "parówki w kocykach", ale padło na:

Różyczkowe babeczki

opakowanie ciasta francuskiego
2-3 jabłka (w zależności od wielkości)
cukier brązowy
cynamon

Ciasto francuskie pokroiłam wzdłuż na sześć równych pasków, a następnie w poprzek na pół (tym sposobem mamy równo 12 pasków, czyli tyle ile ma blacha babeczkowa miejsc). :) Jabłka kroimy na ćwiartki (razem ze skórką), usuwamy gniazda nasienne, a następnie na cieniuteńkie plasterki (im cieńsze uda nam się pokroić plasterki, tym łatwiej zwiniemy je w rulonik - nie będą się łamać). Ciasto posypujemy cukrem oraz cynamonem i układamy plasterki jabłka na naszych paskach, aby na siebie nachodziły, i od końca rolujemy pasek ciasta razem z jabłkami (czyli zwijamy w przeciwnym kierunku do tego, w którym rozkładaliśmy). Nasze różyczki umieszczamy w papilotkach i pieczemy 25 min. Posypujemy cukrem pudrem! Wcale nie trudne, a jakie efektowne. ;))



To takie dziś żółte jesienne menu dla Was przygotowałam. :)) Na koniec oczywiście coś "hobbistycznego" w pasującym kolorze pokażę, które w tak zwanym międzyczasie zmajstrowałam. Tak długo leżało ono u mnie, aż się rozeschło. ;) Nie było rady - trzeba było nadać mu leciwy look. Bardzo lubię używać szablonów, najbardziej z pastami strukturalnymi tworząc różne reliefy, ale w wersji płaskiej też się u mnie pojawiają. ;) Oto lusterko retro:


Koniec z zażółcaniem na dziś. Chyba znowu przesadziłam? Oj!

Pozdrawiam ciepło i słonecznie mimo naburmuszonej pogody za oknem. Trzymajcie się mocno ostatnich złotych liści!
Do zaglądnięcia w listopadzie
Ewa


wtorek, 22 października 2013

Coś dla Mamy i coś o byciu mamą

Moja Mama miała imieniny trzy tygodnie temu, ale z powodu "hotelowania" gościa przez prawie 2 tygodnie, a później z powodu choroby, zostały one znacznie przesunięte w czasie. Od pewnego czasu chodził za mną scrapbooking. Przeganiałam go, bo gdzie mi się tu plącze pod nogami, jak ja ledwo czas znajduję na swoje ozdabianie relaksacyjne. A sio! Lecz stała się rzecz niesłychana, gdy wygrałam Candy u Oli z Frankowego zakątka i zostałam zasypana scrapowymi przydasiami. :) Wówczas coraz częściej zaczęłam myśleć o spróbowaniu sił w scrapkach - takich zwykłych karteczkach, które mogłabym robić sama na różne okazje. 

Jak pomyślałam, tak też zrobiłam - zamówiłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy i z niecierpliwością oczekiwałam przesyłki. Wszak nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę wycinać, docinać, doklejać, wyrywać, obrywać, tuszować i stemplować. Zrobię Mamie najpiękniejszą kartkę imieninową! Paczuszka doszła, ja zasiadłam elegancko przy biureczku i... jęknęłam. Jak ja teraz mam z tego wyczarować taką cudnej urody karteczkę? To trzeba zgiąć, czy obciąć, czy nakleić na białą? A nakleić to czym: klejem czy taśmą? Ale co dalej? Nie mam żadnych wykrojników dających piękne efekty. Na blogach tak lekko i prosto to wygląda, one wszystkie takie piękne. No, po prostu brzydkiej nie da się zrobić! ;) A ja siedzę, patrzę jak sroka w gnat i tylko przekładam jeden papier na drugi i odwrotnie. Mierzę linijką i ołówkiem, docinam - miała być malutka, wyszła na pół strony! Nic to. Obrywam brzegi, aby kartka wyszła taka bardziej vintage - wyszła jakbym ją uratowała z pralki tuż przed wirowaniem. Nic to. Tuszuję (przecież trzeba dodać patyny lat, to tak ładnie wygląda) - wyszła umazana, upaćkana i zszargała moje nerwy dokumentnie. Dobrze, mówię sobie, przecież to moja pierwsza sztuka, chyba (ją wyrzucę do śmieci i zacznę jeszcze raz) Mamie się spodoba, przecież to moja kartka nr 1!). :)) Dodałam zawijasy i perełki z konturówki (które rozpłaszczyły się) oraz napis stemplowy (którego praktycznie nie widać). Nic to. Mama pochwali, wzruszy się i zachowa na pamiątkę (abym za jakiś czas mogła się uśmiać). :)

Pokażę oczywiście to cudo, ;) ale uprzejmie upraszam o wyrozumiałość i nie parskanie śmiechem. :) Czy u Was początki też były takie trudne, czy ja się do tego nie nadaję?
Córcia też malowała swojego zawijaska (7 warstw!)

I właśnie, gdy wręczyłam ją i zobaczyłam radość Mamy przyszła mi taka refleksja do głowy. Jeżeli zdarzyło nam się w życiu zostać mamą, to odtąd nie ma ważniejszego (i trudniejszego) zadania do wykonania. W nasze matczyne ręce został złożony największy skarb, a rola mamy w wychowaniu swoich pociech jest nie do przecenienia. Bo to właśnie mama musi kochać bezwarunkowo, chwalić mądrze, uczyć swoje dzieci wiary w swoje możliwości, rozwijać zalety, korygować wady, znaleźć kompromis między ekspresją ich osobowości a dostosowaniem się do obowiązujących norm. Wiedzieć, kiedy można wydłużyć "smycz", a kiedy już wrzucić na głęboką wodę. I to mama musi pamiętać, że kiedyś trzeba będzie ten skarb wypuścić z rąk. I mieć świadomość, że zarówno ona, jak i dzieci i tak popełnią błędy. ;)

Jestem, jak wiecie mamą potrójną i niemal każdego dnia zadaję sobie pytanie, czy dobrze wykonuję powierzone mi to najważniejsze zadanie? Czy mądrze za nich (na razie) decyduję? Czy zachwycam się nim rozsądnie i czy ganię właściwie? Czy potrafię tak upiłować rogi, by nie spiłować przy okazji ich cennej indywidualności? Czy uczę, że wyrażanie swojej odrębności wiąże się zarówno z odwagą, jak i szacunkiem do innych? Czy uczę odpowiedzialności, ale i radości życia? Czy wspieram swoje dzieci, by chciały zdobywać wiedzę i rozwijać talenty, bo mogą one dać radość nie tylko im? I najważniejsze pytanie, czy uczę ich, dając sama przykład, jak być dobrym człowiekiem? To misja specjalna i ciągła, wnikliwa obserwacja ich rozwoju. I wielka odpowiedzialność za drugiego człowieka. Bo to z jakim wyposażeniem wyruszą w dorosły świat, zależy od tego, jakie miały dzieciństwo.

Same pewnie dobrze wiecie, że nie jest łatwo być mamą. Mamą, o której dzieci po latach powiedzą, że jest najwspanialsza, że zawsze była i jest największym wsparciem, najlepszym przyjacielem, najmądrzejszym doradcą. Że kocha najmocniej na świecie. To poprzeczka postawiona bardzo wysoko. Ale ja tak właśnie mierzę, bo taką Mamę mam. I nie mogę jej zawieść, muszę jej dorównać, by móc to samo kiedyś usłyszeć od swoich dzieci. I choć plany w głowie eksplodują, i choć rzucam się na nowe pomysły z entuzjazmem... już, już czuję wiatr we włosach, już skrzydła mi rosną, już gwiazd sięgam, lecz gdy tylko usłyszę mamo, jak na linie bungee, czy cofniętym filmie wracam na pozycję wyjściową. ;) I tulę pełna miłości moje trzy Szczęścia, wiedząc, że znów nie udało mi się dosięgnąć własnych marzeń. Ale nic to. Bo rzeczywiście nic, zupełnie nic na świecie nie jest od nich ważniejsze. Co nie znaczy, że nie będę tak sobie skakać co rusz na bungee. :)) W końcu się uda! ;)

Wyszła mi refleksja na Dzień Matki, a miał być post o prezentach dla Mamy. ;)) Dlatego, żeby nie przedłużać (bo ostatnio strasznie się rozgaduję) i nie przynudzać (bo stwierdzicie, że do mnie już naprawdę więcej nie zaglądniecie - i co ja wtedy pocznę?), ;)) to pokażę (w telegraficznym skrócie), :)) co dla Mamy przygotowałam na imieniny (bo kartka była przecież tylko dodatkiem). ;)

Do pokoju Mamy, wraz z kartką, pojechała stylowa mała komoda wypatrzona na Allegro. To była miłość od pierwszego spojrzenia. Zobaczyłam, zakochałam się i zamówiłam (takie moje veni, vidi, vici). ;)) W zamierzeniu miała iść pod biały pędzel, lecz gdy ją ujrzałam "na żywo" okazało się, że jest tak śliczna i w tak pięknym kolorze, na dodatek w stanie dosłownie idealnym (niczym replika antyka), ;) że nie miałam sumienia jej tknąć. Pozostała naturalna, dlatego przy remoncie pokoju Mamy, będę musiała pomyśleć o jakimś podobnym, naturalnym akcencie. ;) Zresztą zobaczcie same. Malowanie jej to byłaby profanacja!


Ostatnio w Pepco wpadły mi w ręce ładne, białe, ozdobne ramki. A że Mama ma w pokoju całkiem sporo różnorakich zdjęć, to co jakiś czas podbieram je Mamie w celu "upiększenia" lub zmiany ramek. I gdy te "pepkowe" zobaczyłam zaświtał mi od razu pomysł - postarzyłam je jedynie patyną, aby zyskały na szlachetności, ;) przeniosłam zdjęcia i dobrałam kilka nowych do okienek i zrobiłam taką niespodziankę. :)

PRZED                                                                   PO


KONIEC :)

Uściski dla wszystkich wytrzymałych
Znów skacząca na bungee ;)
Ewa


sobota, 19 października 2013

Wyjaśniam i informuję

Dziś króciutki post wyjaśniająco-informatorski. Po pierwsze, wypada mi odnieść się do rozpoczętej przeze mnie w maju akcji Tuczymy "Moje Mieszkanie". Nadzieje były ogromne, zapał szczery, nadzieje strzeliste, lecz okazało się, że odzew malutki. Tylko 21 osób uznało pomysł za warty podjęcia próby i wyraziło chęć przyłączenia się do akcji. Dziękuję Wam dziewczyny za odzew, za chęć pomocy "w słusznej sprawie". Ech, to niestety za mało, aby składać "petycję" u Wydawcy. :) Jednocześnie nadal uważam akcję za możliwą do przeprowadzenia, tylko musiałaby się tego podjąć osoba o zdecydowanie większej popularności - ja jestem na to za cienki Bolek. Po prostu. :)) Dlatego dziewczyny, jeżeli uważacie, że warto zawalczyć o to, by czasopismo "Moje Mieszkanie" było choć trochę grubsze, a cieszycie się dużą liczbą odwiedzin, to chętnie oddam w dobre ręce przeprowadzenie tej akcji. :))  Myślę, że naprawdę można tego dokonać, tylko musi to przeprowadzić osoba o sporym zasięgu (że tak się wyrażę). ;) Wtedy u niej na blogu, pod konkretnym postem (albo jakoś inaczej), można by składać swoje podpisy-komentarze. Gdy się okaże, że zarówno blogowy, jak i anonimowy świat gremialnie popiera ten pomysł - bach, petycja ląduje na biurku u Wydawcy. :)) No czy to nie jest dobry pomysł? Jest ktoś chętny na ruszenie "MM" z posad świata? ;) Liczę na Was. ;) Jak nie, cóż... c'est la vie!

Po drugie, chciałabym ogłosić, że Pepe, porzucony psiak (o którym pisałam też w maju w apelu o adopcję TU), po długim pobycie w schronisku znalazł w końcu nowy dom! Oby zaznał tam szczęścia i miłości.

Po trzecie, muszę się odnieść do moich postów literackich, które umarły śmiercią milczenia. Plany, jak zwykle były ambitne, chęci szczere, ale znów nie wyszło :) (przynajmniej wiem, że moje piekło będzie najpiękniej wybrukowane). Już pod koniec roku wiedziałam, że nie dam rady ich kontynuować. Nie dlatego, że nie czytam. :)) Czytam, czytam i nie wyrabiałam z pisaniem recenzji. Bo nie da się napisać rzetelnej recenzji w 15 minut. Krąży taki żarcik, że autor pisze książkę, np. w 3 miesiące, a recenzent opinię w 2! Coś w tym jest moi Drodzy, bo zajmowało mi to zbyt dużo czasu. Zresztą, ostatnio w związku z moimi marzeniami, ;) czytam też więcej książek specjalistycznych. Poza tym gusta są przecież różne i uznałam, że tracenie czasu na sporządzenie recenzji książki, która może wcale Was nie zainteresuje nie ma sensu. A blog mój zamiast pokazywać zwyczajne skrawki codzienności przekształciłby się w blog literacki! :)

Po czwarte, chciałam poinformować, że tworzę dodatkową stronę z samymi przepisami kulinarnymi. Ostatnio dużo było wpisów tego typu (i dużo jeszcze będzie, bo lubię gotować), dlatego strona taka powstaje jako próba uporządkowania chaosu w moich przeróżnych wycinkach z przepisami. Zabrałam się w końcu za porządkowanie sterty karteluszków, "wydziorków" i innych fruwających po kuchni notatek i uznałam, że przyda mi się taka własna kartoteka z poglądowym zdjęciem, opisem i uwagami. Strona ta absolutnie nie pretenduje do miana profesjonalnej strony kulinarnej. Jest to po prostu zbiór przepisów, z których korzystam na co dzień i od święta. ;) A skoro piszę bloga i polecam Wam niektóre przepisy, to może i Wy będziecie chciały z niej skorzystać. Zdarzyło mi się już parę razy, że napisały do mnie czytelniczki z prośbą o przesłanie mailem danego przepisu (żeby tyle nie przepisywać), dlatego pomyślałam sobie, że przyda się taka strona nie tylko mnie. :) Tam będziecie mogły skopiować sobie przepis lub go wydrukować, znaleźć dania według słów kluczowych, pory roku, itp. Uzupełniać ją będę na bieżąco i dodawać przepisy, które tu będą miały swoją premierę.;) Na razie strona jest jeszcze w fazie tworzenia, ale spieszę się, gdyż kilka jesiennych, kulinarnych kolorów przecież jeszcze zostało. Jak tylko będzie dostępna, zaraz Was poinformuję.

Po piąte, skoro poruszam dziś sprawy sprzed kilku miesięcy, to i o tej napiszę. :) Otóż, Ewa z Mimowolnych Zauroczeń, która tworzy piękne "zamglone" kartki scrapowe, organizuje u siebie jesienną zabawę pt. Gra w kolory dla osób, które same coś tam lubią potworzyć (poscrapować, podekupażować, poszyć, pohaftować, itp.). Ewa proponuje paletę kolorystyczną na dany miesiąc, a kto chce rzuca się w wir twórczy. ;) Zabawa ruszyła we wrześniu z niebiesko-beżową kolorystyką, ja chętnie po wakacjach wzięłam się do roboty... i jak to ja - nie zdążyłam! :)) Teraz też rozpoczęłam pracę w październikowej słodkiej kolorystyce i ...hmmm, nie wiem, czy zdążę! :)) Ale Was odsyłam do Ewy, TU znajdziecie wytyczne na październik.

A ja zaprezentuję Wam, co chciałam zgłosić we wrześniu u Ewy, żeby Was już tak z niczym dzisiaj nie zostawić. ;)) Trochę wakacyjny, w każdym razie na pewno morski, oczywiście chustecznik. Jest pasta strukturalna powleczona werniksem szklącym (dla większego efektu upieczona w piekarniku) jako skrzące się morze ;)). Mam nadzieję, że choć trochę dostrzeżecie te błyski. :) I dekoracyjny piasek - w końcu morze nieco wzburzone, więc fale i piaskiem sypną.;) I jak najbardziej prawdziwe malutkie muszelki. Jest też zardzewiała kotwica i ster (to efekt zabawy mediami), oraz oczywiście mewy krzykaczki! Oto, co wyszło - klasycznie już z każdej strony. :) 




A po dziewiąte i po dziesiąte dziękuję, że jesteście, że zaglądacie i czytacie, że chcecie tu wracać. To dla mnie bardzo wiele znaczy. :)) Wasze komentarze i słowa poza blogiem dają mi mnóstwo radości. Mam nadzieję, że tę radość umiejętnie Wam zwracam... :)))

Uśmiałam się, gdy wróciłam na początek tekstu i przeczytałam, że dziś miał być króciutki post! :)) Ja chyba nie umiem krótko. W każdym razie to tyle nudziarstwa na dziś. Do poczytania niebawem!

Pozdrawiam
Ewa


środa, 16 października 2013

Czerwone smaki jesieni cz. II - addio pomidory!

"Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik
i ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal.
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków,

Lecz jednego, jedynego jest mi żal...

Addio pomidory!
Addio ulubione!

Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół.


Na pewno pamiętacie Kabaret Starszych Panów i wspaniałe wykonanie tej piosenki przez Wiesława Michnikowskiego. Co roku, gdy sezon na pomidory się kończy (te prawdziwe, w słońcu dojrzewające, a nie bezsmakowe szklarniowe, które można kupić w marketach przez cały rok), ta piosenka zawsze chodzi mi po głowie. Jest tak przesympatyczna, że człowiekowi robi się weselej. A ja z pomidorami ostatnio byłam za pan brat. Mam zrobione gęste soki na zupę, która zimową porą smakuje najlepiej i mnóstwo ususzonych. W tym roku "lekko" poszalałam z suszonymi. Bardzo lubię suszone pomidory w oliwie - mam kilka słoiczków samodzielnie przygotowanych, ale całą resztę ususzonych po prostu zamroziłam.

Suszone pomidory (nie tylko w oleju)

Przynosiłam z giełdy warzywnej po 5 kg podłużnych, paprykowych pomidorów (najlepiej się nadają, bo są ścisłe i mają malutko pestek). Z części robiłam soki, a część kroiłam wzdłuż na połówki, pesteczki wrzucałam do gara, a je układałam jedna obok drugiej na blasze wyłożonej pergaminem i wstawiałam do piekarnika. Przy uchylonych drzwiach i temperaturze ok. 80 stopni suszyłam je półtora dnia (z przerwą nocną). :) 
Połóweczki przeznaczone do słoiczków przekładam do miski, posypuję lekko solą, posiekanymi lub suszonymi ziołami (oregano, bazylia, tymianek), tańczę z miską przez chwilę :) i następnie wkładam do słoiczków (ale niezbyt ciasno, bo pod wpływem oleju robią się pękate). ;) Do każdego słoiczka wkładam ząbek czosnku, kilka kaparów, kawałeczek papryczki chilli, listek bazylii, tymianku lub oregano i zalewam ciepłym (lekko ciepłym, broń Boże gorącym!) olejem rozmieszanym z łyżką miodu (może być oliwa z oliwek, ale ja nie przepadam za jej smakiem i używam oleju z pestek winogron). Zakręcam i stukam słoiczkiem dookoła denka i do góry nogami, aby olej dostał się we wszystkie zakamarki. Zostawiam do góry nogami na noc, a potem chowam do piwnicy i jeden od razu do lodówki. :)) Przetrwają w ten sposób kilka miesięcy, chyba, że zostaną wcześniej zjedzone. ;)

1. układamy bardzo ciasno na blasze, 2. bo i tak się skurczą; 3. bierzemy część do podgryzania, a resztę mrozimy. ;))

Z tymi mrożonymi jest bardzo fajna sprawa, ponieważ, można je w każdej chwili rozmrozić i dodać do sałatek, makaronów, zup. Można polać przygotowaną olejową zalewą, którą znalazłam na znanej stronie Lawendowy dom. Otóż Beata Lipov proponuje taką zalewę: rozgnieść 3 ząbki czosnku z łyżeczką soli, dodać łyżkę miodu, sok z cytryny i pół łyżeczki balsamicznego octu. Wymieszać, dodać oliwę i na końcu dwie garści posiekanych ziół – przeważnie oregano i bazylia.

Tarta z mozzarellą, pomidorami i pesto

I znów tarta. Nic na to nie poradzę, ale bardzo lubię tarty. Szybko się je robi, są lekkie, często przygotowane z fantazją iście ułańską, ale  myślę, że inna też się nada (chociaż akurat germańska fantazja niekoniecznie). :))) Generalnie tarty nadają się idealnie do stworzenia potrawy w stylu "dałam com tom miała" (akurat w lodówce). ;))

Ciasto zagnieść z:
250 g mąki
100 g masła
5 łyżek wody
trochę soli
i podpiec 10 minut.

Wierzch:
1 duża kulka mozzarelli
1 duży pomidor
3 plastry szynki parmeńskiej
kilka czarnych oliwek
sól, pieprz
pesto
2 jajka
śmietana

Spód ciasta smarujemy pesto, zalewamy masą jajeczną, a następnie układamy na przemian plastry mozzarelli i pomidorów. Leciutko solimy i pieprzymy, rozkładamy cienkie paseczki szynki parmeńskiej i na wierch dodajemy czarne oliwki. Zapiekamy jeszcze 20 min. W pierwszej wersji masę jajeczną polałam ułożone pięknie, artystycznie produkty i tym samym je utopiłam. :) Pesto dałam również na wierzch i razem zapiekałam, ale wtedy pesto straciło swój zielony kolor (smak nie). ;) Więc w drugiej wersji na masę jajeczną układałam plastry, a pesto posmarowałam na wierzchu dopiero po upieczeniu tarty (ale wtedy mąż stwierdził, że uciapałam potrawę). ;)) Dlatego mój wniosek na przyszłość: pokapać lekko pesto przed upieczeniem i mieć pod ręką w słoiczku dodatkową porcję, którą każdy rozprowadzi sobie sam według uznania na własnym kawałku. :)



Rekomendacja: wszystkim dotychczasowym degustatorom smakowało. ;)

Pesto

Wspomniane wyżej pesto to najwspanialszy smak na ziemi! Oj, nie ma nic lepszego na świecie. :) I choć zieloniutkie, pasowałoby do posta o zielonych smakach jesieni, (gdyby nie fakt, że z jesienią nie ma ono nic wspólnego), ale że potrzebne jest do powyższego przepisu podaję go oczywiście tu.;) Jeżeli ktoś nie znał wcześniej smaku pesto, albo znał jedynie smak kupnego ze słoiczka w markecie - to wielki błąd kulinarny popełnił! I wielkie niedopatrzenie zaprezentował! ;) To jest magia bazyliowa najcudniejsza w świecie. Dlatego przywołuję Was do pestowego porządku i polecam z serca ten przepis. Mam go od baaardzo dawna, gdy jeszcze Maciej Kuroń prowadził swój nowatorski program kulinarny (chyba w 1TVP). ;)

A zatem przygotować trzeba:

1-2 pęczki bazylii (razem z łodygami) ;)
4 ząbki czosnku
Pół (lub 3/4) szklanki oliwy (ja używam oleju z pestek winogron)
mały kubeczek jogurtu naturalnego
orzeszków piniowych (ale ja daję prawie zawsze tańsze pestki słonecznika)
200 g tartego parmezanu
pół łyżeczki soli ziołowej lub cebulowej
pół łyżeczki "mieszanki warzywnej"
pół łyżeczki pieprzu
pół łyżeczki ostrej papryki
pół łyżeczki musztardy


I to wszystko miksujemy - najpierw bazylię, czosnek i oliwę, a następnie dajemy jogurt i resztę składników i miksujemy i przekładamy do słoiczka i trzymamy w lodówce. Koniec filozofii. A teraz z czym to się je? Ano, ze wszystkim. ;) Jako typowo włoskie danie serwuje się po prostu z makaronem spaghetti (i uwaga - ja mogę zjeść sama całe opakowanie 500 g na raz! Nie do wiary? Niestety to prawda). :) Poza tym, świetnie nadaje się do pieczonych ziemniaków, po wymieszaniu z odrobiną bułki tartej jako "kołderka" do smażonej ryby, jako smarowidło na kanapki z wędliną, czy serem (i koniecznie pomidorem), jako dodatek do tart właśnie lub zapiekanek.... Po prostu do wszystkiego. Aż mi ślinka leci... Muszę zrobić przerwę... na pesto. :)


Pomidory nadziewane kurkami

Przepis ten zaczerpnęłam z Kwestii smaku. Jest jesienny i bardzo smaczny. Przytaczam przepis prawie nie zmieniony.

4-6 pomidorów
1 szklanka ugotowanej kaszy (może być komosa ryżowa, albo pęczak, jęczmienna, kuskus - u mnie właśnie kasza jęczmienna wiejska)
200 g małych kurek
50 g tartego sera parmezanu
2 łyżki oliwy
1 ząbek czosnku
zieloną pietruszkę
2 łyżki orzeszków piniowych (ja dałam zwykłe solone, które lekko zmiksowałam, ale myślę, że równie smaczne byłyby pistacje)
sól i pieprz
coś zielonego do dekoracji (może być pietruszka, może być bazylia)

Piekarnik nagrzać do 190 stopni C. Pomidory przekroić na połówki, oprószyć solą i pieprzem. W misce wymieszać malutkie lub pokrojone na mniejsze kawałeczki kurki, ugotowaną kaszę oraz tarty ser (czubatą łyżkę zostawić do posypania po wierzchu), oliwę, posiekaną natkę pietruszki i zmiażdżony czosnek. Na koniec również doprawić solą i pieprzem. Pomidory ułożyć w naczyniu żaroodpornym, napełnić farszem (docisnąć i uklepać), posypać odłożonym serem i wstawić do piekarnika. Piec przez 20 minut, następnie posypać orzeszkami i zapiekać jeszcze przez 5 minut. Naprawdę dobre, ciekawe w smaku, idealne na przystawkę lub niezobowiązującą małą kolacyjkę. :)


To tyle tych czerwoności kulinarnych, bo na zupę pomidorową, czy leczo nikogo namawiać nie trzeba, prawda? ;))


I żeby nie było, że ja tylko przy garach stoję, to pokażę jeszcze czerwony decoupage - chustecznik do sypialni pewnej Pani. Bardzo lubię ten motyw, pasuje do różnych stylów i da się nim opleść każdą powierzchnię. ;)) No to: przód, tył, góra i boki! :))

I na zupełny koniec chciałam Was zapytać kiedy kwitną maki? ;) Od maja do lipca/sierpnia? Jak się nie mylę, to mamy już chyba połowę października, ale może się mylę... :)

I jak widać nie mają zamiaru przestać kwitnąć! :))

Zmykam, bo tyle się dziś naprodukowałam, że aż poczerwieniałam. ;))
Uściski Wam ślę
Ewa

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...