poniedziałek, 30 grudnia 2013

Fajne zajęcie i jego konsekwencje

Przedwczoraj najstarszy syn, zajrzał do mojego pokoju i widząc mnie leżącą na łóżku ze złożonymi na brzuchu rękami, bez książki, bez laptopa, bez notatnika zapytał z troską w głosie:

- Mamo, co robisz?
- Myślę - odpowiedziałam najkrócej jak się da, bo wolałam nie zakłócać swoich myśli żadną zbędną konwersacją, w momencie gdy akurat zapuszczają korzenie.
- Ooo, fajne zajęcie! - odparł wyraźnie zadowolony z odpowiedzi i z uśmiechem pełnym zrozumienia zamknął drzwi.

Oczywiście moje dotychczasowe myśli nie zdążyły się ukorzenić i korzystając z tej kilkusekundowej przerwy czmychnęły. Jego szczere uradowanie tak mnie ucieszyło, że nowe myśli od razu za tą radością sznureczkiem podążyły. Ale jak tu nie być ukontentowaną dowiadując się zupełnie przypadkiem, że dla syna mego najstarszego myślenie jawi się jako "fajne zajęcie"? ;) A przecież wiadomo, że niespełna 11-nastolatek ma z pewnością całą masę fajniejszych zajęć.

Od razu zastanowiłam się, a jakie moje, czyli kobiety w średnim wieku, zajęcia można zaliczyć do kategorii fajnych? Z całą pewnością myślenie, jak słusznie zauważył mój syn, znajduje się na samym szczycie. Wiem, że może się to wydać podejrzane, ale ja myślę bez przerwy. Mąż twierdzi, że zdecydowanie za dużo. I że z tego myślenia to się tylko problemy biorą. Typowy męski punkt widzenia! Ale po cichu Wam powiem, że w tym przypadku to się czasami z nim zgadzam. Może rzeczywiście myślenie powinnam troszkę ograniczyć? A przynajmniej niekończącą się analizę rzeczywistości. Popracuję nad tym.

Drugim fajnym zajęciem, a może pierwszym (muszę to przemyśleć) jest marzenie. Marzenia snuję od kołyski, a właściwie od pieluchy powinnam rzec, gdyż w domu nadal wołają na mnie Srulek-Marzyciel, gdy się w swoich marzeniach nieprzyzwoicie rozpędzę... że to niby marzeń zawsze tyle narobię (użyłam ładniejszą wersję czasownika). ;) I tu znów zaczęłam się zastanawiać. Czy rzeczywiście nie zgromadziłam ich za dużo? Czy aby nie czas z nich wyrosnąć, części się pozbyć? Czy nie powinnam i w nich zrobić porządku? Bo czyż nie jest tak, że marzenia, których nie da się zrealizować są jedynie mrzonkami? A cóż nam ułuda może dać? Ból rozwiania jedynie. No, przyznam się szczerze, że oblekłam się przez te lata w kilka miraży. Stały się niczym druga skóra. Lecz nagle (a może wcale nie tak nagle) zdałam sobie sprawę, że coś mnie chyba ciśnie, coś uwiera, dusi. I wtedy przypomniały mi się złowieszcze słowa F. Nietzschego: "wąż, który nie może zrzucić swojej skóry, ginie". Ach, ja nie chcę ginąć! Zginąć od marzeń?

I tak oto, dwa najfajniejsze zajęcia w moim życiu, zmiksowane razem, zafundowały mi pierwsze zadanie na nadchodzący rok - zapewne bolesne obdzieranie z ułudy. Jak widać, fajne zajęcia mają czasami nieprzewidywalne konsekwencje.

Ściskam Was ciepło
Do siego Roku!
Ewa

wtorek, 24 grudnia 2013

Święta Bożego Narodzenia 2013


Wpadam, jak obiecałam, na momencik, aby złożyć Wam życzenia. Korzystam z chwili ciszy, bo mąż przepadł (a wyjechał tylko po mandarynki i karmę dla kotów), a dzieci korzystają z grudniowej pogody i jeżdżą właśnie na rolkach i rysują kredą wielką choinkę przed domem, ;) Stół już przygotowany, pierożki się gotują (aby potem je tylko na masełku zrumienić - mniam!), włosy nakręcone na "kolorowe zawijaski" (jak to nazwała najmłodsza pociecha), nawet paznokcie pomaluję w tym roku! :)) U mnie nadal bardzo spokojnie, nastrój pojawił się znienacka, ale brak gonitwy i nerwowej krzątaniny jest czymś nowym i bardzo mi z tym dobrze. Jest cudnie! :) Dzień zaczął mi się też wspaniale, zadzwoniły osoby, które swoim telefonem sprawiły mi niespodziankę i ogromną radość. A jaka Wigilia, taki cały rok! Już się na niego cieszę. :))

Nie przedłużając, bo mimo wszystko tempus fugit i nie ma co liczyć, że będzie inaczej...;)

Życzę Wam Moi Mili z całego serca, 
zdrowych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia
Aby ten czas przy wigilijnym stole wlał w Wasze serca 

miłość


radość


i szczęście


a Nowy Rok 2014 przyniósł same wspaniałe dni!

Ściskam i do poczytania wkrótce
Ewa

piątek, 20 grudnia 2013

Szalony czas spokoju

Oksymoron w tytule jak najbardziej zamierzony. ;) Bo adwent to przecież czas cierpliwości, wyciszenia, ale i radosnego oczekiwania. Z drugiej strony czas przedświąteczny to czas kupowania i pakowania prezentów, realizowania przeróżnych koncepcji tworzenia nastroju świąteczno-zimowego, obmyślania jak udekorować nie tylko dom, ale i stół wigilijny, oraz tego, co i w jakiej ilości powinno się na nim  znaleźć. :) Jednym słowem do spokojnych nie należy.

Poza tym i pogoda zmienia się również jak szalona. Co ona już zdążyła nam w tym grudniu nawyprawiać! To zimowo, to jesiennie. To kolorowe listki, to białe czapy, to znów chlapa, to mróz! Spokoju człowiek nie ma. ;) To zdjęcia z zimowego ataku (sprzed 10 dni).
Bratki niewątpliwie zakończyły już swój żywot na amen.

Muszę się przyznać, że mnie w tym roku, szaleństwo nie wciągnęło. Cały czas myślałam, że w końcu mnie dopadnie, a tu nic. W zeszłym roku (tak jak i we wcześniejszych latach) o tej porze byłam już zaawansowana w planach. :)) 100 prac na każde 100 minut! A w tym roku tiptopkami idę naprzód. Uwierzyć nie mogę, że to już tylko kilka dni do Świąt pozostało. Dlaczego jeszcze nie udziela mi się przedświąteczny galimatias? Dlaczego mnie omija to typowe szaleństwo? Sama się nad tym zastanawiam. Coś czuję, że to sprawka mojej Ciszy - zaklęcie jakieś spowalniające rzuciła, czy jak? Ale muszę przyznać, że tak też jest dobrze. Czy lepiej, nie wiem? Wiem natomiast, że nakręcona chodzę przez cały czas, więc nie ma potrzeby, bym przykręcała jeszcze mocniej śrubkę pod koniec roku. Jeszcze w końcu coś przekręcę i co wtedy? ;) Powiem więcej: może nadszedł czas trochę się odkręcić?

Ale żeby nie było, że ja taka totalnie zacofana w tym roku jestem (w końcu pogoda się nade mną zmiłowała i biały woal - hmm, raczej grubą pelerynę dookoła rozpostarła, bym poczuła, że czasu coraz mniej!), :) Pierogi ulepione i w zamrażalniku już marzną. Zakwas na barszczyk nastawiony. Prezenty też są, i to popakowane! No i jak zwykle lampa wywiankowana. Niby wszystko jest jak powinno być, tyle że jakoś inaczej, spokojniej. Może się jeszcze odmieni, gdy w weekend choinka wystrojona stanie, gdy do kuchni wjadę, zapachy porozsiewam ...


Trochę pomilczałam blogowo, wiem, ale... Grudzień u nas jak zwykle chorobowy, choć i tak łaskawie się z nami obszedł. To już taka tradycja rodzinna, ;) że w grudniu przytrafiają się nam najcięższego kalibru przypadłości - choroby typu grypa lub zapalenie płuc, połamane ręce, pobyty w szpitalu (łącznie z ratowaniem życia). Pewnie Los chce, aby wszystko co najgorsze zaliczyć jeszcze w starym roku i nowy zacząć z czystą kartą! Ale nie narzekam, w tym roku były tylko lekkie choroby, najzwyklejsze wirusowe - najpierw najstarsze dziecię się rozłożyło, potem średnie, potem ja. Na ciąg dalszy nie czekam, choć wiem, że grudzień się jeszcze nie skończył. ;)

Były też egzaminy muzyczne dzieci, zawody judo, klasówki,... No, co ja Wam będę tłumaczyć, takie tam normalne spiętrzenie fal codzienności. A ja nie chciałam jeszcze ciśnienia podnosić wyrzutami, że blogowo zanikłam. Wiem, że zrozumiecie. Ale jak po głowie dostałam od kilku koleżanek za tę przerwę, to się zmobilizowałam i jestem. :))

Oprócz chorób, również dekupażowanie przykuło mnie w domu na długie dni, bo miałam kilka świątecznych zamówień. To moje intensywne malowanie tak się  w końcu dzieciom udzieliło, że powyciągały swoje farby i przez kilka wieczorów z takim zapamiętaniem malowały przeróżne obrazki, że mąż z rozbawieniem zaczął mówić: O, dziś znowu kółko plastyczne? Ale żebyście wiedziały, jak ja lubię takie wspólne spędzanie czasu - od razu ozdrowiałam. :))

Nie pokażę Wam oczywiście wszystkich prac naraz, bo byście padły. :) Ale na początek 2 kuferki na kluczyk, które zrobiłam dla rodzeństwa, będą w sam raz. Z góry przepraszam za jakość zdjęć, ale światło dzienne jest krótko (na dodatek zachmurzone), a ja się spieszyłam i czasu nie miałam na ceregiele. :)
Dla dziewczynki miał być w różowym kolorze, dla chłopca miałam carte blanche. Tyle, że dziewczynka, to już prawie nastolatka, więc pomyślałam sobie, że róż, choć teraz ukochany, za rok lub dwa wcale taki może nie być. A kuferek ma służyć i zdobić pokój trochę dłużej. Dlatego żadne dziecięce motywy nie wchodziły w grę, a różu użyłam, owszem, ale przydymionego. Paseczki, reliefowy szlaczek i motyw retro z ptaszkiem pasował do koncepcji najbardziej - nadał kuferkowi romantyczny i nostalgiczny charakter. Przy kluczyku przywiązałam małą zawieszkę z ptaszkiem w klatce. A podobny motyw wykorzystałam na buttonie wewnątrz. Cieniując ten kuferek przypomniała mi się lektura dla dorastających panienek "Godzina pąsowej róży"..., może i on przeniesie swoją nową właścicielkę w przeszłość? Czytałyście? Och, jak ja o tym marzyłam! Pewnie dlatego "O północy w Paryżu" tak mni się podobał. :))



Dla chłopca, nastolatka (bez prawie) też trzeba było wymyślić coś, co będzie odpowiednie do wieku dziś i za chwilę. ;) Stonowane kolory, bejcowane drewno, jakieś metalowe elementy... Pomyślałam, że okręt, podróż, odkrywanie nowych lądów - symbolicznie odwołują się do życia, więc dla młodego człowieka (odkrywcy życia) ;) będą w sam raz. Dodałam różę wiatrów przy kluczyku, mosiężne narożniki, a w środku napis, który mógłby być mottem.



To tyle na dziś. Kończę, bo choinka "weszła" do domu i pisk jest taki, że myśli nie słyszę. :)) Poza tym leniwe pierożki dzieci sobie zażyczyły na kolację i najwyższa pora za nie się zabrać, bo z powodu choinki w domu głód jest gotowy im minąć. :)) Uściski przesyłam i obiecuję, że zjawię się jeszcze przed Świętami z życzeniami.

Spokojnego czasu przedświątecznego!
Pa
Ewa

czwartek, 5 grudnia 2013

Grudniowa jesień

Klimaty świąteczne jeszcze mnie nie wchłonęły. Nadal jesiennie w duszy mi gra. W miarę ciepło, w miarę sucho, w miarę słonecznie. Choć właśnie wiatr się wzmaga fałszując niemiłosiernie - ma dziś wiać ponad 120 km/h! Oj, huczy złowrogo i niepokój wzbudza. Czuć, że zwykły wiatr to nie jest. Ale poniższe zdjęcia roślin balkonowych emanują spokojem i nic nie mówią o nadchodzącej wichurze. I bynajmniej nie wyglądają jakby szykowały się do snu zimowego. A były robione dziś przed południem... Tak, to jak najbardziej aktualne, grudniowe zdjęcia! :))
Wiosenne bratki pną się w najlepsze po koszu z zasypiającymi hortensjami
Pelargonie też ani myślą, by przestać kwitnąć

I jak tu o Świętach myśleć? Jak dom w śnieżynki oblekać? Dostrajam się po prostu do przyrody, której częścią czuję się baaardzo. :) W takich okolicznościach, usprawiedliwioną jesień w sercu mam, prawda? Żeby mi się tylko w porę odmieniło! Bo przecież dziś w nocy Mikołaj zajrzy. Porządek z butami trzeba zrobić (bo u nas zawsze kłębowisko w przedpokoju), inaczej pary właściwej nie znajdzie i drobiazgu nie zostawi! ;) A co gorsza listów nie zabierze i nie będzie wiedział o czym w tym roku marzą dzieci.;)

No nic, jak Scarlett O'Hara pomyślę o Świętach "jutro". ;) A tymczasem, skoro tak kwiatowo dziś u mnie, to pokażę Wam jesienny chustecznik. Tak, jak moje prawdziwe roślinki, opleciony jest bluszczem, na którym gdzieniegdzie zakwitły róże. Pobawiłam się złotą patyną i solami trawiącymi (nie wiem, czy widać ten efekt na zdjęciach). W każdym razie po rdzewieniu, teraz tworzę "zaśniedziałe" złoto i efekt całkiem przypadł mi do gustu. Już mam koncepcję kolejnego w tym stylu chustecznika. W ogóle reliefy bardzo lubię i prace coraz bardziej przestrzenne. :) I jak Wam się widzi?



A tu z lampą błyskową, przynajmniej widać złocistości ;))

Skończyłam pisać, a wiatr wyje i łomocze coraz bardziej nieprzyjemnie... Zmykam, bo czasu już mało, a remanent w butach trzeba zrobić. ;)) Dzieci czas zagonić do prac porządkowych! Koniec zabawy, czas do roboty. ;)

Pozdrawiam grudniowo, choć jesiennie...
Ewa

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Gruszki na wierzbie

Tydzień temu przywiało do nas zimę, a dziś śladu po niej nie ma. Obiecanki cacanki, a z zimy nici. Ale to było do przewidzenia. Tak jak moje zapowiedzi strony kulinarnej. ;)) Ano nie ma jeszcze - jeszcze w lesie hasa, choć ja już dawno skórę pięknie podzieliłam. Naopowiadałam jakie to ja gruszki na wierzbie będę miała i klops. Ostatnio trochę blogowo kuleję, mąż zarobiony, więc nie mam sumienia bombardować go moimi pomysłami (wolę, żeby mi gniazdka poprzykręcał w sypialni, bo czekam już... ho, ho!). ;) Może w Święta (tzn. w przerwie świątecznej) uda nam się usiąść i temat dalej ruszyć. Może...


Poza tym jakiś kryzys tożsamości blogowej przeżywam. ;) A na co mi to, a po co? A czas zabiera. A czy to takie ważne, co ja tam w domu robię? Ani to szczególnie interesujące, ani nowatorskie, ani inspirujące. Ot, takie tam babskie dyrdymały. Ale żeby to się zaraz dzielić tym z całym światem? Eee, coś mi tu nie pasuje... A może to chwilowe? Może to zwyczajne zmęczenie? A może dwoje dzieci w szkole = czasu jeszcze mniej? (jak trzecie pójdzie do szkoły, to już chyba padnę)! Może to jeszcze skutek obcowania z ciszą? ;) A może...
Zresztą nie będę Wam gęgać, bo to pewnie jakoś  minie.

Na razie pokażę Wam super szybką przeróbkę zużytego segregatora ze sklejki. Koleżanka chciała go wyrzucić, ale najpierw zdecydowała się go pokazać mnie. Spytała czy da się coś z tym jeszcze zrobić, czy kupić coś nowego. Ależ oczywiście, że się da! Akcja była bardzo szybka, bo był on potrzebny córce do szkoły na prace. Tak więc po obdarciu z naklejek i wyszorowaniu z odręcznych kredkowych rysunków mógł się poddać metamorfozie. Żaden decu nie wchodził w grę, bo czasu na lakierowanie nie było, więc ozdabianie musiało być mniej pracochłonne. Po namyśle zdecydowałam się na dziewczęce paseczki, kropeczki i główny akcent różany. Do tego metalowa etykieta z imieniem... i pudełeczko na drobiazgi - temperówki, gumki, kredeczki, albo inne skarby, na którym zakwitła róża na reliefowej gałązce. :) Bo oczywiście zostało mi więcej farby z mieszania kolorów i tym sposobem powstał komplet na biureczko (przed wakacjami segregator wróci do właścicielki już na stałe).




Mam kolejne zamówienia na dziewczęce prezenty (tym razem w big rozmiarach), czekam tylko na dostawę materiałów, bo koncepcje w głowie są, i będę się niedługo różowić i rumienić na całego. Ale o tym kiedy indziej.

Na koniec mam dla Was jeszcze gruszki. Co prawda nie na wierzbie, lecz najprawdziwsze gruszki do jedzenia. :))

Pieczone gruszki z ricottą  

4 gruszki
100 g sera ricotta
1 łyżeczka cynamonu
syrop klonowy lub płynny miód
2-3 biszkopty lub herbatniki

Gruszki przekroić na połówki, usunąć gniazda nasienne i ułożyć w naczyniu żaroodpornym. Środek wypełnić serkiem ricotta, posypać cynamonem i polać syropem (lub miodem, gdy syropu nie mamy - chociaż polecam gorąco syrop, który moje dzieci uwielbiają, np. do placuszków). Zapiekać ok. 10 minut, następnie posypać pokruszonymi ciasteczkami i wstawić jeszcze na 5 minut do piekarnika.


Pozdrawiam ciepło (choć mnie jest strasznie zimno, mam nadzieję, że mnie tym razem nic nie weźmie)
Ewa


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...