środa, 31 października 2012

O miłości, śmierci i szczęściu


Dziś, z racji zbliżającego się Dnia Zadusznego i związanej z nią zadumy, chciałam Wam polecić nieco trudniejszą pozycję „Filozof i wilk. Czego może nas nauczyć dzikość – o miłości, śmierci i szczęściu” doktora filozofii Marka Rowlandsa. Jest to książka bardzo szczera, na wpół autobiograficzna, wplatająca rozważania filozoficzne w przemyślenia o codziennym życiu, ciekawie opowiadająca o 11 latach autora wspólnie spędzonych z wilkiem. I nie chodzi tu o owczarka niemieckiego, potocznie zwanego wilkiem, ani o mieszańca psa z wilkiem, ale o najprawdziwszego, czystej rasy wilka. A czas spędzony razem nie polega na zaszyciu się w głuszy, lecz życiu razem w mieście.

 „Czego mogą się od siebie nauczyć filozof mizantrop, czerpiący inspiracje tyleż z Heideggera i Nietzschego, ile z Jacka Danielsa, oraz wilk, który zamiast polować na  łosie, kradnie kanapki z plecaków studentów i wyje na przydługich wykładach?” Otóż okazuje się, że mogą i to wiele. To książka pełna głębokich refleksji na temat szczęścia, moralności, miłości i śmierci. 
Miłość, jak wiemy, ma wiele twarzy, ale czy aby kochać prawdziwie, musimy umieć zajrzeć  we wszystkie jej oblicza? 
Może szczęście nie jest sposobem odczuwania (życia), tylko samym sposobem życia? Ten zaś zawsze nierozerwalnie związany jest z naszym własnym celem życia - naszymi planami, marzeniami. Czy to znaczy więc, że za nimi musimy podążać, aby odnaleźć sens? Czy aby życie nasze miało sens, powinnyśmy mieć nadzieję, że nigdy tego celu nie osiągniemy? A może po prostu „tego, co najważniejsze w życiu nie da się w żaden sposób posiąść”? 

Książka nie jest łatwa, pełna pół-filozoficznych dociekań, ale z pewnością należy do tych, które pomogą głębiej wejrzeć w życie.

Chciałam Wam jeszcze na zakończenie pokazać coś niezwykłego! Widok, który mnie zupełnie unieruchomił i wbił w podłogę kuchenną, gdy zerkając przez okno zobaczyłam to zjawisko! Uwieczniłam je, dopiero po chwili, gdy oprzytomniałam i wydobyłam się ze stanu kataleptycznego zachwytu. Nie jestem zawodowym fotografem i sprzętu profesjonalnego nie posiadam, więc zdjęcie nie oddało tego cudu w pełni. Ale musicie mi wierzyć na słowo, że ta najzwyklejsza brzoza na tle zachodzącego słońca wyglądała, jakby zamiast liści miała przyczepione płatki złota - po prostu lśniła złocistym blaskiem niczym pradawne bóstwo. :)) W życiu czegoś takiego nie widziałam.






Życzę Wam spokojnego, refleksyjnego długiego weekendu, a ja korzystając z tego, że dzieci w piątek mają w szkole wolne, jadę z rodzinką na wieś by odpocząć.

Pozdrawiam
Ewa

sobota, 27 października 2012

Oprócz błękitnego nieba...



...nic mi w życiu nie potrzeba.

Oj, niestety potrzeba. Nie wiecie nawet jak bardzo... Aż trudno uwierzyć, że minął dopiero tydzień i że pogoda tak zupełnie inna. Temperatura spadła o 20 stopni, śnieg z gradem zacina, zimno... Nie do wiary, że w ciągu paru dni pogoda może się tak bardzo zmienić. Ale nie ma się co dziwić, jesień mamy, a polska jesień - jak wiadomo - nie tylko jest złota.

Ale kochany Meganek pozwolił nam jeszcze w zeszłą sobotę wykorzystać ten ostatni piękny jesienny dzień i w południe pojechaliśmy nad morze szukać niebieskiej jesieni. Dzieci się porozbierały i w samych majtkach i bluzkach skakały po wodzie, turlały po piasku. Naprawdę nieprawdopodobne, jak wtedy było cudownie ciepło! Ludzie się opalali w strojach plażowych leżąc na kocach - zupełnie jak w lecie!

Mam nadzieję, że te zdjęcia poniżej rozweselą Was i przypomną w ten pochmurny, jesienno-zimowy dzień, jak piękna potrafi być jesień... Nosy do góry, złe nastroje do kieszeni i cieszmy się, że Pani Jesień w tym roku miała długo dobry humor!

Jesień za błękitem nie przepada, nie do twarzy jej w niebieskościach, więc nie ma jej za wiele w swojej szafie. Za to na tle nieba prezentuje się całkiem interesująco. ;) A zatem:

Jesień niebieska


Wiecie, że dzisiaj te drzewa nie mają już prawie liści? Okazuje się, że 7 dni to szmat czasu...






Skoro błękit dzisiaj na tapecie, to pokażę Wam, jaki wykonałam niebiesko-jesienny listownik.



Dzisiaj króciutko, bo pustka w sercu nadal ogromna...

Pozdrawiam znad morza i miłego weekendu życzę

Ewa

środa, 24 października 2012

Masz zielone?

Mam.
Grasz w zielone?
Gram.



Dzisiejszy post jest przesunięty z przyczyn, jak wiecie, dla mnie ważniejszych, ale w końcu doczekał się publikacji. Łatwo nie było, bo co jak co, ale zieleń z jesienią mi się nie kojarzy. Co innego złoto, brąz, miedź, rubin i inne szlachetne substancje. ;) Bo jak tu pokazać przebrzmiałą zieleń jesienną, która nic wspólnego ze świeżą soczystością wiosny nie ma? Ani z rozbuchaną zieloną dojrzałością pełni lata? Zieleń jesieni już tak nie zachwyca, nie wabi, nie pociąga...

A że ambitnie postanowiłam sobie, że uwieczniać będę kolory jesieni jedynie te naturalnie przez nią zrodzone, to bałam się myśleć nawet o następnym kolorze! Klapa totalna, bo kto widział jesień odzianą w błękity?! Ale dzięki ostatniej sobocie, mam niebieską jesień również, którą pokażę następnym razem.
Koniec gadania, bo czeka prezentacja...

Jesień zielona

Te zielone kolczaste kuleczki pod kasztanem to przekwitnięta pałka wodna, ładna prawda?

Jeśli myślicie, że tylko my się bawimy w kolorową jesień, to jesteście w grubym błędzie! Wyobraźcie sobie, że dzieci w przedszkolu zgapiły naszą zabawę! ;)) I w zeszłym tygodniu miały kolorowy jesienny tydzień, czyli codziennie przychodziły ubrane na inny kolor i wykonywały różne prace z wykorzystaniem konkretnej barwy. I tak, w poprzedni wtorek miały dzień zielony i musiały w domu przygotować ogórkową kukiełkę. My zrobiliśmy afro-ogórka! Czy ondulacja coś Wam przypomina? Piękna chryzantemowa kula z żółtej jesieni skurczyła się, lekko pofalowała i wylądowała na głowie ogórka. ;)



Żeby trochę urozmaicić te warzywno-przyrodnicze zielenie, postanowiłam pokazać Wam - utrzymany w tej właśnie kolorystyce - chustecznik z pawiami. Zrobiłam go już wcześniej, bawiąc się kolorami, bo bardzo mi zależało, aby otrzymać charakterystyczny dla pawich piór tęczowy połysk. Czy go dostrzeżecie na tych kiepskiej jakości zdjęciach - nie wiem, ale pokażę. A co mi tam!



Pozdrawiam
Ewa

poniedziałek, 22 października 2012

Pożegnanie


Kolejny wpis miał być o zielonej jesieni. Chciałam Wam napisać, że smuteczki otrzepane, włoski przygładzone, że obiecuję nie smucić się więcej, i że od tej pory będą same pogodne wieści, gdyż znów wyruszam na poszukiwanie malutkich szczęść codzienności. Ale, jak wiecie, życie pisze własne scenariusze i zmienia nasze plany, chichocząc za plecami...


MEGAN
24.03.2002-20.10.2012


W sobotę, po 10 latach i 7 miesiącach odszedł nasz kochany pies. Był to wyjątkowo olbrzymi (nawet jak na przedstawiciela swojej rasy! i wyjątkowo piękny) leonberger i sądziliśmy, że jak każdy wielki pies, na stare lata będzie miał problemy ze stawami. A tu figla spłatało jego dobre serce – od lipca pomaleńku słabło, aby przez ostatni miesiąc dzień po dniu gasnąć. Wyniki krwi i inne organy miał w jak najlepszym porządku – tylko serce nie chciało już, tak jak kiedyś, napędzać tego ogromnego ciała. Weterynarz, po wykonaniu szeregu badań: EKG, USG i echa, powiedział nam, że z sercem w takim stanie to cud, że jeszcze oddycha, bo z medycznego punktu widzenia powinien nie żyć. Dlatego trudno mu orzec, ile jeszcze pożyje – może tydzień, może dwa. Mężowi, przed wyjazdem kazał się z nim pożegnać, bo do końca października na pewno go już nie będzie. Na do widzenia powiedział: cieszcie się każdym dniem, bo to prezent od losu.

I tak też przez cały październik żyłam – każdej nocy nasłuchiwałam, czy słychać jego ciężki oddech, każdego ranka biegłam sprawdzać, czy żyje, i za każdym razem była ulga i radość, że nadal z nami jest. Dzięki temu zdążyłam się pożegnać i oswoić z myślą, że w każdej chwili to się może zmienić. A jednak, gdy ona przyszła, był żal i smutek i wielkie łzy... Każdy, kto miał szczęście być kochanym przez psa, wie jakim darem jest jego bezkresna miłość.

Pocieszeniem wielkim jest, że odszedł spokojnie, że nie trzeba było podejmować (zawsze trudnej) decyzji o uśpieniu, że nie cierpiał przez ten ostatni czas, choć każdy krok go męczył i króciuteńkie spacery były dla niego wysiłkiem. Jedyne, co można było zrobić, to otoczyć go jeszcze większą opieką i miłością oraz zapewnić mu spokój.

Nadając mu imię Megan braliśmy pod uwagę jego przyszłe mega-rozmiary, ale nie wiedzieliśmy, że będzie miał też mega-dobre serce. Jego łagodność była wprost proporcjonalna do jego wielkości, a jego cierpliwość zupełnie niezwykła.
Odszedł w najpiękniejszy dzień tej jesieni - w cudownie słoneczną i wyjątkowo ciepłą (20º) sobotę. Teraz odpoczywa w najpiękniejszym miejscu - na moich ukochanych wrzosowiskach.


szczeniaczek                                           nastolatek                                              dorosły





Spieszmy się kochać zwierzęta!

Ewa

piątek, 19 października 2012

Jak kot na pustyni

Dzisiejszy post będzie taki trochę inny. Posmęcę Wam dzisiaj, chociaż raz. Zrobiło mi się bardzo przykro. A dlaczego? ... Bo usłyszałam zarzut, że blog to ściema, że muszę mieć sporo wolnego czasu skoro jeszcze znajduję go na pisanie bloga, że pokazuję piękne kwiatki, a w kuchni mam bałagan...

Nigdy nie twierdziłam, że jestem pedantką. Wręcz przeciwnie, przyznałam się do tego (w pierwszym poście i gdy pisałam o sobie), że nie przechadzam się pod rękę z Panem Porządkiem po domu. Gdy zajmuję się przez jakiś czas jedną rzeczą, inne muszą poczekać. Gdy mam cały balkon umorusany ziemią, łupinkami od cebulek i starymi badylami, w kuchni mam bałagan. Gdy szlifuję w garażu meble, Mont Blanc przy mojej stercie prania do prasowania do zaledwie pagórek. Gdy maluję, szyję, czy ozdabiam zabawki, buty, i inne rzeczy leżą jak chcą. Tak to już jest i nie zamierzam udawać, że w domu mam perfekcyjnie. Bo nie mam.

Choć mąż mój marynarzem nie jest, często go w domu nie ma, a nawet jak jest na miejscu, to długo pracuje, więc od lat prowadzę właściwie życie samotnej kobiety. Przyzwyczaiłam się do tego, że ze wszystkim muszę sobie radę dać sama. I daję, choć łatwo nie było i nadal nie jest. Nie skarżę się, ale też nie udaję, że jestem idealna.


Nikt za mnie dzieci nie odwiezie ani nie przywiezie ze szkoły i przedszkola. Na zajęcia popołudniowe też sama z nimi jeżdżę. Judo, angielski, pianino - wszak troje dzieci mam. W sobotę basen, w niedzielę zespół i scholka w kościele. Przez 7 dni w tygodniu mam obowiązki. Najstarszy jeszcze chodzi popołudniami do szkoły muzycznej i kończy bardzo późno (w czwartki np. o 20.00). Sam przecież do niej nie dojedzie, ani do domu nie wróci. W takie dni muszę prosić o pomoc mamę lub przyjaciółkę, aby Maluchów nie ciągać ze sobą o tak późnej porze. Same też do domu nie przyjdą zakupy. Nie mam sprzątaczki, ani kucharki. Nikt inny z dziećmi lekcji nie zrobi, na pianinie nie poćwiczy, do skrzypiec nie zagoni, z psem nie wyjdzie, kuwety nie sprzątnie. Wywiadówki to też moja specjalność...

Próbuję znaleźć czas, gdzieś między obowiązkami, na piłowanie, szlifowanie, malowanie, szycie, a teraz jeszcze na bloga... Oczywiście kosztem innych prac domowych, bo wolnego czasu nie mam. Inaczej się po prostu nie da. Ale czy to znaczy, że mam z tego zrezygnować i cały swój czas poświęcić wyłącznie na pranie, sprzątanie, gotowanie?! Przerażonych tylko uspokoję, że brudem jeszcze nie zarastamy. :))

Czasu mam naprawdę bardzo niewiele. Właściwie żyję od dawna ścigając się z czasem i to sprintem. Jestem wiecznie zaganiana, zakręcona, spóźniona, ciągle o czymś zapominam... Ale nie umiem po prostu leżeć i pachnieć. Jestem obarczona genem wiecznego ruchu. Muszę działać. I nieraz jestem tak zmęczona, że stwierdzam, że do jutra nie przeżyję. Ale jakoś, jak widzicie, żyję nadal, choć często czuję się jak ten kot na pustyni, który biegając po niej jak oparzony - tu pokopie, tam podrapie... siada zrezygnowany przyglądając się dookoła bezmiarowi piachu i mówi: nie ogarniam tej kuwety! Ja też baaardzo często nie ogarniam! Ale bardzo się staram.


Pozdrawiam
Ewa

środa, 17 października 2012

Jesienne porządki

Mamy trzecią dekadę października - to chyba najwyższy czas, aby letnie rzeczy ustąpiły miejsca cieplejszym? Doszłam do wniosku, że już raczej nie będą potrzebne krótkie spodenki, bluzeczki na ramiączkach i cienkie sukienki. ;)  Pewnie przez tę piękną pogodę ociągałam się ze zmianami w szafach, ale nie dałam rady dłużej udawać, że nadal mamy lato! Trzeba było wziąć byka za rogi i zrobić jesienne ciuchowe porządki razy pięć. I utknęłam na cały dzień segregując w jedną stronę letnie ubrania: co za małe - oddać, co podarte bądź poplamione - wyrzucić, co się nada za rok - zachować, popakować i na strych; oraz w drugą stronę ciepłe rzeczy: w to się już pan Najstarszy nie zmieści - przechować dalej dla Najmłodszego, w to panna Średnia jeszcze się nie zmieści - trzymać dalej. Musiałam też przy okazji odpowiedzieć sobie na szereg ważnych pytań typu: dlaczego trzymałam cały rok dla pana Najmłodszego za małe już na niego rajstopki z dziurą - nie wiadomo! Za to wiem teraz co komu czego brakuje w garderobie na zimę! :)) Uff.

Robota ta wielce pożyteczna, jak pisałam, zajęła mi cały dzień i zmaltretowała psychicznie, bo jest ona przecież wyjątkowo twórcza i szlachetna, a poza tym efekt tej mozolnej pracy jest zauważalny na pierwszy rzut oka. :)) Dla odreagowania zabrałam się za jesienne porządki o wiele przyjemniejsze, bo balkonowe i za to z natychmiastowym efektem. W końcu na horyzoncie pojawi się niedługo cienko piszczący Pan Listopad. ;) I choć dzięki pięknej jesieni w tym roku mam wrażenie, że lato dopiero co się skończyło, to jednak najwyższa pora pomyśleć o przyszłej wiośnie, czyli o kwiatuszkach.



Jeśli chodzi o sadzenie i pielęgnację roślin, to ściśle przestrzegam kalendarza księżycowego. Sadzę kwiaty wyłącznie w czasie najbardziej temu sprzyjającym i jak do tej pory nie narzekam. ;) We wrześniu sadziłam cebulki hiacyntów, tulipanów oraz szafirków w mojej Namiastce Ogrodu. W październiku działałam na balkonie. I chociaż korzystny w tym miesiącu czas sadzenia dobiega właśnie końca, zdążyłam podosadzać to i owo. Chętnych, którzy się zgapili, a chcieliby coś jeszcze dosadzić, informuję, że kolejny dobry czas na prace w ogrodzie będzie od 1-14 listopada. Jeżeli pogoda się nie zmieni nic nie stoi na przeszkodzie, aby jeszcze kwiatowo zaszaleć. :))

W tym roku spodobały mi się hiacynty. Są niezwykle malownicze i takie plastyczne. Przechowałam więc cebulki przekwitłych wiosną kwiatów, dokupiłam nowe i posadziłam w donicach z myślą o kolorowym balkonie. Oprócz hiacyntów będą też spokrewnione z nimi bladoniebieskie puschkinie, tulipany, szafirki oraz cebulice syberyjskie. Efekt zobaczymy wczesną wiosną. 



Wyrzuciłam przekwitłe bakopy (choć nie wszystkie), lobelie (choć o dziwo! nie wszystkie) i gipsówki, przesadziłam kwitnące nadal pelargonie a w ich miejsce posadziłam jesienne astry i chryzantemy. Lada moment, a będę musiała zanieść do piwnicy wrażliwe na mrozy hortensje i bzy, a resztę kwiatów zabezpieczyć przed zimą.



Jak widać nie wszystkie kwiaty  obchodzi, ze mamy jesień
I tu muszę Wam powiedzieć, że sen z powiek spędzał mi rozłożysty bez, który całe lato spędził w kupionej razem z nim plastikowej donicy. Wyobraźcie sobie, że przez cały sezon ogrodowy nie mogłam dostać żadnej (nie mówię już ładnej) odpowiednio wielkiej donicy. Jak nie dostałam w sezonie, to jesienią na bank nic już nie znajdę, a mrozy tuż tuż! Marzyła mi się wielka kamienna donica, ale takie cuda ceny mają zaporowe! Cóż było robić, trzeba było zakasać rękawy i kamienną donicę zrobić sobie samej. :)) Pędzle i farby w ruch i  mam kamienna donicę jak ta lala (i to za całe 39 zł!) :)) Tadaaam!


Przed... w trakcie... i po

Żegnam się z Wami kwiatkami...
...typowo jesiennymi: lawenda, niezapominajka, stokrotka oraz dzwonek

Ewa

sobota, 13 października 2012

Na żółto

...więc chodź, pomaluj mój świat na żółto i ... 



Dziś na żółto, bo to (był) tydzień żółtej jesieni. Widać już gołym okiem, że przyszła do nas najbardziej żółta pora roku. Lubię polską, październikową, złotą jesień. Za listopadem nie przepadam, jak pewnie większość z Was, ale gdy wczesną jesienią nie pada, jest w miarę ciepło i na dodatek świeci słońce, to świat wydaje się taki piękny! Trochę oczywiście, „mnie jest szkoda lata”, ale takie kolory, iście z królewskiego skarbca, Natura ukazuje nam tylko teraz. Ach, ach!

Tak więc, kolejna odsłona jesieni... coraz bardziej jesienna.
Jesień żółta


A jak jesteśmy już przy żółtym kolorze, to mam pytanko kulinarne. Kto z Was wie, jaka jest podstawowa zasada dobrego ciasta kruchego? Składniki mają być schłodzone? Szybko siekamy nożem, aby się nie ogrzały? Ciasto wkładamy na chwilę do zamrażalnika lub na pół godziny do lodówki? Otóż nic z tych rzeczy! Kruche ciasto na gorąco... Jak spróbujecie tego sposobu, stary przepis wrzucicie do lamusa! Gwarantuję. Przepis jest nowatorskim odkryciem Marty Gessler.


120 g masła pokrojonego w kostkę
4 łyżki wody
1 łyżka oleju
1 łyżka cukru
+ 200 g mąki

Składniki te umieszczamy w żaroodpornej misce i wstawiamy na 15 minut do nagrzanego do 200 st. C piekarnika. Po tym czasie wyjąć miskę i dodać 200 g mąki oraz szczyptę soli i energicznie połączyć drewnianą łyżką aż powstanie kula. Ciasto rozłożyć łyżką na formie (zostawić trochę do kruszonki) i piec przez 15 min. Ciasto - miodzio! :)) Zobaczycie same.

Słoneczny krem:
250 ml mleka
kawałek laski wanilii
3 żółtka
70 g cukru pudru
20 g mąki ziemniaczanej
owoce według uznania

Mleko z wanilią zagotować, żółtka ubić z cukrem, dodać mąkę i gorące mleko. Przelać masę do garnka i mieszając zagotować aż zgęstnieje. Krem rozsmarować na cieście, ułożyć owoce (u mnie melon, ale mogą być jabłka, gruszki, morele..), pokruszyć resztę ciasta i do piekarnika na 15 min. Na koniec posypać cukrem pudrem i szybciutko zjeść!


 I słoneczny wpis literacki.

Tym razem: Jude Deveraux „Życie raz jeszcze”. Autorka 26 bestsellerów „New York Timesa” tym razem opowiada historię trzech młodych, pięknych kobiet, które spotykają się przypadkiem w dziale komunikacji i spędzają ze sobą kilka godzin opowiadając o dotychczasowym życiu i zwierzając się ze swoich planów i marzeń. Jedna z nich chce zostać modelką, druga tancerką, trzecia pisarką. Okazuje się, że wszystkie obchodzą tego samego dnia swoje 21 urodziny. Po  latach jedna z nich odnajduje pozostałe i proponuje, aby znów spędziły razem swoje 40 urodziny. Tym razem podsumowują ostatnie 19 lat życia, niewykorzystane szanse, nieudane związki, niewłaściwe wybory. Dokonują porównania własnych młodzieńczych oczekiwań z tym, co udało (a właściwie z tym, czego nie udało) im się osiągnąć w życiu. I w tym miejscu pojawia się baśniowy wątek niemożliwy do zaistnienia w prawdziwym życiu, bowiem spotykają kobietę, która „pomaga ludziom ponownie przeżyć przeszłość”. Kobieta ta cofa je w dowolnie przez nich wybrany moment z przeszłości na trzy tygodnie. Po powrocie z odmienionej przeszłości, mogą żyć tak jak dotychczas, lub podążyć za nową przyszłością. Wybór należy do nich.
Ha!, przyznać się szybciutko, kto z Was nie miał takiego momentu w życiu, że nie chciał choć raz przenieść się w przeszłość z całą dotychczasową wiedzą i doświadczeniem? Ponaprawiać to i owo? Wybrać inne studia, innego męża (czy żonę)? ;) Zwyczajnie dokonać innych wyborów? I choć książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, to jednak prowokuje do zastanowienia się „co by było gdyby”. Ot, taka sobie miła lekturka z zadziorkiem.



Pozdrawiam, zamalowana na żółto
Ewa

czwartek, 11 października 2012

Wyróżnienie, czyli to i owo o mnie

Przemiły zbieg okoliczności sprawił, że akurat w moją pierwszą jednomiesięczną rocznicę dostałam wyjątkowy prezent od Aniuty, czyli wyróżnienie (za "wspaniałe pomysły, klimat na blogu, piękne wnętrza i optymizm"). I chociaż obserwując od dawna blogi widziałam, że to tu, to tam pojawiają się wyróżnienia, ale nie zajmowały one jakoś szczególnie mojej uwagi... do wtorku. Bowiem musiałam się dowiedzieć, co teraz z tym fantem zrobić. :) Wydedukowałam, że zasady są takie, iż trzeba - gdy się nagrodę dostaje po raz pierwszy - coś więcej o sobie napisać i przekazać tę uroczą nagrodę w inne, podziwiane przez siebie, ręce.


DZIĘKUJĘ

A zatem najpierw moje wyróżnienia kieruję do osób, których blogi śledzę i podziwiam od lat (czyli blogowych starych wyjadaczy) :)), i nie wyobrażam sobie, aby ich właśnie miało zabraknąć w moim domu.
W kolejności alfabetycznej:

1. Mimi z Bomimi - za pochwałę slow life, piękne zdjęcia i ciepło codziennego życia podane w niespieszny sposób :)
2. Atenie z Drewnianej szpulki - za pełne kobiecego wdzięku i niezwykłej urody prace "szpulkowe", które wychodzą spod jej igły. Jest prawdziwą mistrzynią szycia ;))
3. Icie z Jagodowego zagajnika, mojej osobistej Guru - za dzielenie się z nami tajnikami wszelakich prac ręcznych, a której wszechstronność i kreatywność nie zna granic!
4. Asi z My green canoe - za niestrudzone rozsiewanie ciepła i optymizmu, przywracanie wiary w nadzwyczajny urok normalności oraz za kosmiczną energię (bo Ziemianie w tyle energii wyposażeni niestety nie są) ;)
5. Asi z My little white home - za niezwykłą umiejętność stworzenia pięknego domu w małym mieszkanku (i za to, że też ma w domu potrójną szarańczę:)) 
6. Elisse z Utkane z marzeń - za bezpretensjonalne opisywanie codzienności, za czar naturalności i podziwiany przeze mnie porządek ;)

Wiem, że spośród Was są osoby, które delikatnie, acz stanowczo, dziękują za wszelkie wyróżnienia. Gdybym była w blogosferze od tysięcy lat świetlnych, też pewnie bym się już od nich wymigała. Nie musicie się nimi za bardzo przejmować ;), wyróżniłam Was, bo chciałam Wam po prostu, korzystając z tej okazji, powiedzieć, że Wasze blogi lubię i zawsze do nich z przyjemnością zaglądałam, i to one (choć każdy jest inny) skłoniły mnie do założenia własnego. Przyjmijcie te wyróżnienia jako dar sympatii i nic więcej z nimi nie róbcie. ;)

A teraz wyróżnienia wędrują do blogów znacznie młodszych i nowo przeze mnie poznanych, które mnie oczarowały, czyli do:

Ani z Aleji 57 - za piękne, świetliste zdjęcia, eksponujące urodę szczegółu i niczym nie ustępujące najpiękniejszym zdjęciom z katalogów światowych! [wiem, że miesiąc temu dostałaś wyróżnienie - trudno, jakoś musisz to przeżyć :)) ]
Al z Czarów z drewna - za to, co potrafi delikatne kobiece Istnienie wyczarować własnymi rękami z drewna :) Podziwiam!
Igi z Ja poziomka - również za zdjęcia tworzone przez wrażliwą duszę, które są nostalgiczne i zamyślone (nawet jeśli to jest placek, czy but!) ;))
Kataliny z Kawą pisane - za poczucie humoru oraz zawyżanie statystyk czytelnictwa w Polsce!

Moje bzy niczego przez ten miesiąc się nie nauczyły i kwitną nadal! Ale teraz myślę, że to pewnie dla Was :))


A teraz część druga, czyli wszystko co chcielibyście wiedzieć o mnie, ale boicie się zapytać ;)

1. Na drugie mam Chaos. Nie wiem dlaczego, ale od dziecka ja oraz ład i uporządkowanie znajdujemy się na antypodach. Teraz, będąc mamą trojga małych dzieci (z których każde ma tysiąc zajęć pozalekcyjnych i inne problemy egzystencjalne, np. miotana jestem między stałym tłumaczeniem, dlaczego nie można codziennie grać na komputerze w Minecraft a wyjaśnianiem dokonanego przeze mnie niewłaściwego koloru  słomki podanej do śniadania),  żoną męża (któremu na drugie też jest Chaos), opiekunką czterech zwierząt (w tym jednego wielkości kucyka) - cieszę się, że nadal jestem normalna i porządku nie wypatruję już z lornetką!

2. Nie pijam w ogóle kawy. Ideologii do tego nie dorabiam, ot przekorna natura ma, kazała mi nie pić kawy, gdy wszyscy po nią sięgali jako po atrybut dorosłości. I tak już zostało.

3. Nie jestem już młoda, ale dojrzałą kobietą też się jeszcze nie czuję. Oznaki młodości już zbladły i odchodzą w niepamięć. Trwam w zawieszeniu i choć znam swój wyrok - dobrze mi w tym stanie. Łapać młodości nie zamierzam - niech odejdzie swoim krokiem tam, gdzie ma odejść i może być spokojna, że szukać jej nie będę. Jednego, czego bacznie będę wypatrywać, to łagodnego spokoju wyłaniającego się spod zmarszczek, cieni i bruzd. A w tym wiecie co pomaga? Kolekcja tyciutkich szczęść.

4. Każdy zaoszczędzony grosz wydam na książki i przeróżne przedmioty wyposażenia wnętrza mego domowego. Kosmetyki i ubrania znajdują się na samym dnie listy! :)) (nie cierpię shoppingu, nawet do spożywczego chodzę z listą i szybko uciekam)

5. Wiem, że większość ludzi jest wzrokowcami, i że lepiej czyta się zwarty tekst, gdy jest oddzielony akapitami i zdjęciami. Nawet nie wiecie, ile mnie kosztuje zachowanie właściwych proporcji między liczbą słów a liczbą obrazków! I jaką ekwilibrystykę umysłową stosuję, żeby nie zalać Was potokiem zdań. :)) A dzisiaj wyszło szydło z worka. I tak muszę się teraz przyznać, że - Wy jeszcze tego nie wiecie - ale ja jestem Królową dygresji. Jak zaczynam swoje odejścia od tematu, przeróżne nota bene i ekskursja, wtrącenia oraz wstawki do wtrąceń, to znajomi tylko się zastanawiają czy skończę wszystkie wątki przed zachodem słońca i czy jeszcze dziś usłyszą puentę. :)) Nieprawdaż moi mili? Dlatego uwierzcie, że staram się jak umiem, aby posty dały się strawić. Ale po dzisiejszym, to weźcie sobie coś na żołądek! ;)

Pozdrawiam
Ewa

P.S.
Dzisiejszy post miał być żółty, ale w takim razie zażółcę Was jutro (albo w sobotę). :))

wtorek, 9 października 2012

Deus ex machina


Dziś świętuję pierwszą blogową małą uroczystość, bowiem już od miesiąca jestem w eterze. Wyłoniłam się z niebytu jak deus ex machina i opadłam na blogową scenę. Jeszcze jestem obca dla Was. A i dla mnie to zupełnie nowe doświadczenie. Startując z blogiem w najśmielszych marzeniach nie sądziłam, że znajdę tylu czytelników w tak krótkim czasie. Przez ten pierwszy miesiąc blogowania ponad 500 razy odwiedzono moją stronę! Dla mnie to zupełnie niewiarygodne! Nie wiem czy to dużo, czy mało, ale ja jestem absolutnie zaskoczona! I niezmiernie szczęśliwa. Z tej oto radości i ku pokrzepieniu serca mego na widok zwiększających się cyferek na liczniku, postanowiłam odpalić "zliczacza" odwiedzających. :)) Jednocześnie z całą stanowczością zaznaczam, że rekordów popularności nie zamierzam bić, bo nie taki był mój zamysł założenia bloga. Wielką nagrodą i dowodem na to, że warto pisać dalej, jest Wasza wizyta u mnie (i pozostawiony komentarz, jeśli macie na to ochotę). Bo  przecież bez Was, to moje pisanie nie miałoby sensu!


Dziękuję


Na razie jestem na takim etapie blogowania, że jeszcze nie czuję się częścią tego świata. Nadal bliżej mi do Anonimowych (chociaż już anonimowa nie jestem) ;) podczytywaczy, których to szeregi wiernie przez te lata zasilałam. Dopiero poznaję Bloggera od wewnątrz; jeszcze nie wszystko opanowałam i nie wszystko umiem, ale pomalutku wędruję po meandrach blogosfery. Dlatego wszystkich proszę o wyrozumiałość. Dzięki memu głębszemu niż dotychczas myszkowaniu po internecie, trafiłam na wiele cudownych blogów, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Do tej pory miałam swoje kilkanaście ulubionych, które zawsze odwiedzałam, a teraz liczba ta znacznie wzrosła – jak to ogarnąć? Może ktoś podpowie. :)


Dziękuję wszystkim, którzy polubili mój blog i zaglądają tu regularnie lub od czasu do czasu! Dziękuję wszystkim osobom, które się u mnie "zaczłonkowały" i stały stałymi obserwatorami, oraz przyglądającym się - bacznie z boku - gościom. Cieszę się bardzo, że znajdujecie czas, aby poczytać Marzeniami Malowane. Mam nadzieję, że (tak, jak sobie wymarzyłam) czujecie się tu dobrze, a chwile spędzone ze mną nastrajają Was optymistycznie i nie jest to czas stracony. Bo dla mnie czas spędzony na przygotowaniu wpisów na pewno stracony nie jest. Blog ten pozwala mi nie tylko uporządkować myśli i zatrzymać się na moment w biegu, ale także przyjrzeć się uważniej chwili. Dzięki niemu mogłam zacząć zbierać drobinki szczęścia, których może normalnie zaganiana bym nie dostrzegała, a na pewno nie wszystkie. I dzielić się nimi z Wami.

Pozdrawiam

Jednomiesięczna :)) Ewa

sobota, 6 października 2012

Ogórki i nie tylko


Spojrzałam wstecz na mój ledwie raczkujący blog i stwierdziłam, że strasznie Was zamęczam tym gotowaniem! Co wpis, to przeważnie albo o jedzeniu albo o kwiatach. ;) Ale, na usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że nie ma co ukrywać, że po urlopowym lecie, nadchodzi pracowita jesień. Wszystkie mróweczki robią teraz zapasy na zimę i na bieżąco korzystają z dobrodziejstw Matki Natury. A wrzesień i październik to chyba najbardziej pracowite w kuchni miesiące. I ja też, na tyle, na ile czas mi pozwala, zamieniam się w mrówę i działam w kuchni. Mam nadzieję, że jeszcze trochę wytrzymacie, bo przede mną na horyzoncie (mam nadzieję, że zdążę) przerób pomidorów i trochę papryki. :)) A potem przerzucam energię w stronę "twórczości wnętrzarskiej", ;) co maleńkim akcentem dziś Wam zapowiadam.

U mnie, jak wspomniałam, nadal działania kuchenne. Zrobiłam ogórki na zimę według nowo zdobytego przepisu na znane ze swojego przepysznego smaku ogórki kaszubskie. Są naprawdę rewelacyjne.


Zalewa:
3 l wody
15 łyżek cukru
1 butelka octu
4 łyżki soli

Zalewę zagotowujemy i ostudzoną zalewamy słoiki z ogórkami (zalewa wystarcza na niecałe 4 kg ogórków, co daje ok. 10 słoików). Skoro są to ogórki kaszubskie oprócz kopru, czosnku i gorczycy, dodajemy jeszcze krążki cebuli i czerwonej papryki. Pasteryzujemy 2 min. i do spiżarni!

Jak już siedzę w temacie ogórków, to zrobiłam też na zimę zwykłe kiszone. Kiedyś do tego celu korzystało się ze słynnej sopockiej solanki. Ale żeby Was już tak nie zamęczać wizerunkiem ogórka w słoiku, ;) to pokażę, dla odmiany ową znaną uzdrowiskową solankę, która znajduje się tuż przy Molo. W końcu ogórek jaki jest, każdy widzi, a Sopockie perełki architektury - nie każdy. :)

Solanka, popularnie zwana grzybkiem


A tuż opodal: jedyny w Trójmieście kościółek ewangelicki


W tym tygodniu miałam też przymusową ;) odskocznię od kuchni i chwyciłam za pędzle. Czekało na mnie zamówienie na tabliczki z imieniem do pokoi dziewczęcych i musiałam się w końcu za nie zabrać, bo sprawa była terminowa. Tabliczki ozdobiłam metodą decoupage'u, w ukochanych kolorach dziewczynek. :) Jedna dla malutkiej (świeżo urodzonej) Klary, druga dla nieco starszej Nataszki. Mam nadzieje, że będą się podobać. Zdjęcia wyszły blade i nie najlepszej jakości. Ponieważ musiałam szybko oddać tabliczki, więc zdjęcia robiłam w pośpiechu i przy kiepskim porannym świetle, dlatego nie widać dobrze cieniowań.




P.S.

Właśnie uśmiałam się serdecznie z moich Bąbli, które w coś tam bawią się w najlepsze okupując oparcia od kanapy. Gdy zagadnęłam do nich, najmłodsze Szczęście odpowiedziało: „Mamo, nie mów do mnie, bo ja jestem rurą.” :))) Cóż, jednak wyobraźnia dziecięca nie zna granic!

Tym wesołym akcentem żegnam się z Wami, życząc Wam (i sobie) bezgranicznej wyobraźni!

Ewa

środa, 3 października 2012

Królowa pomarańczowej jesieni


Muszę powiedzieć, że jestem zachwycona propozycją Anne na przedstawianie jesieni w kolorach tęczy. Trafiłam na nią w ostatniej chwili i już po opublikowaniu posta o letnio-jesiennym wrześniu z czerwonymi akcentami. Myślę, że zabawa w szukanie i przedstawianie różnych barw jesieni zapobiegnie nie tylko poddaniu się pochmurnym nastrojom, ale i jesiennej chandrze. A samo oglądanie jesieni otulonej w niuanse odcieni odwróci na chwilę naszą uwagę od często posępnej i kapryśnej Pani Jesieni. Tak sądzę :)

Jesień jest tak piękna i różnorodna, że trudno jest się ograniczyć tylko do jednego zdjęcia. Poza tym więcej zdjęć lepiej ukaże jej dojrzałą urodę. :) Dlatego wpadłam na pomysł, że do każdego koloru stworzę kolaż zdjęć pokazujący z czym mnie się kojarzy dany kolor jesieni. W tym celu zajrzałam do garderoby Pani Jesieni i wybrałam takie oto czerwone i pomarańczowe kreacje.

Dlatego jeszcze raz jesień czerwona, a po niej pomarańczowa...

Jesień czerwona

Jesień pomarańczowa

Prawda, że teraz wyraźniej widać moc chromoterapii :))

A skoro już jesteśmy przy pomarańczowym kolorze, to dla mnie niekwestionowaną królową pomarańczowej jesieni jest bezapelacyjnie dynia - dynia bardzo lubiana i koleżeńska. Lubi ją chili i miód, cebula i rodzynki, migdały i imbir, lubią ją makarony, ryby, kurczaki i grzyby....no słowem: wszystkie ingrediencje! Taka z niej sympatyczna koleżanka. :))

A u mnie w duecie z mleczkiem kokosowym. Cudownie aksamitna i słodko pachnąca zupa krem z dyni:


Zupę robi się jak normalną zupę krem - na rosołku i zeszklonej cebulce z czosnkiem. Przyprawia do smaku solą, pieprzem, świeżą gałką muszkatołową oraz słodką papryką. Na koniec do zmiksowanej zupy dodaje się mleczko kokosowe i już. Żadna filozofia, a jaki smak i zapach...

Dzięki szukaniu pomarańczowej jesieni, wybrałam się na rynek po powyższą :) dynię i w oczy wpadły  mi intensywnie pomarańczowe kwiaty cukinii. Skoro wpadły w oczy, to i w ręce, i dziś na obiad zrobiłam gołąbki w kwiatach cukinii.



I tu również jakichś cudów nie wymyślam (tak, jak już Wam pisałam: ma być szybko, smacznie i zdrowo). Farsz robi się jak do gołąbków (z mięsa mielonego i ryżu doprawionego po swojemu), z tą tylko różnicą, że nie zawija się go w liście kapusty a nadziewa nim kwiaty cukinii. Ułożone "gołąbeczki" polewa się sosem pomidorowym i zapieka w piekarniku około kwadransa. Przed końcem pieczenia można posypać tartym serem. Roboty dużo mniej niż przy przygotowaniu tradycyjnych gołąbków, a wrażenie na gościach murowane! Oczywiście tuzin mężczyzn pracujących fizycznie raczej się tym daniem nie naje, ale na kolację z przyjaciółmi nadaje jak najbardziej. :)

I tym oto sposobem mieliśmy dziś pomarańczowo-jesienny obiad. :))

A ten oto model też trochę pasuje do pomarańczowej jesieni, prawda? ;)

Pozdrawiam pomarańczowo
Ewa

poniedziałek, 1 października 2012

W kolorze blue


Dziś są imieniny mojej Mamy, ale z wizytą byliśmy wczoraj, dlatego mogę Wam pokazać co zrobiłam w prezencie. Ponieważ na wiosnę szykuję rewolucję w pokoju Mamy w postaci remontu polegającego nie tylko na cekolowaniu i malowaniu ścian, ale i na wymienieniu wszystkich dotychczasowych „sprzętów”, dlatego wszelkie dodatki pomału zbieram już teraz i wykonuję już z myślą o nowym wystroju. Dostałam całkowitą carte blanche z jednym życzeniem – ma być niebiańsko! I nie chodzi tu o puchowe pierzyny i skrzydła anielskie zwieszające się u sufitu (bo Mama się jeszcze w zaświaty nie szykuje), ;)) ale o kolorystykę. Dlatego wszystkie prezenty są w odcieniach niebieskiego. Mam jeszcze kilka zadekowanychdekoracj i z trudem się powstrzymałam, aby nie dać ich wszystkich od razu! Ale o tym innym razem. Na razie to tajemnica.

Pierwszą zdobyczą „szpermelową” była lampa cudownie złota. ;) Przemalowałam ją metodą przecierek. Mama niekoniecznie przekonana jest do moich różnych „odrapanych” mebli i dodatków twierdząc, że skoro sama jest w wieku shabby chic, to nie oznacza, że musi się nimi jeszcze otaczać! :)) Ale nie byłabym sobą, gdybym nie przemyciła swojego ulubionego stylu. Oprawki chciałam wymienić na świecowe, ale z powodu unieruchomienia chorobą przemalowałam rurki z grubej tektury, dodałam płomykowe żarówki i już. Nie mam zdjęcia „przed” (bo jeszcze się nie mogę przyzwyczaić, że wszystko trzeba udokumentować), ale „po” wygląda tak:


Zrobiłam też ramkę ze zdjęciami wnuków (oczywiście postarzaną), która tak mi się spodobała, że w pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl, czy by u siebie nie wprowadzić akcentów niebieskich, aby tylko ją zatrzymać. Ostatecznie jednak miłość do Mamy zwyciężyła :) i ramka dołączyła do prezentów.


Kolejnym wykonanym drobiazgiem był bejcowany na niebiesko i wybielony woskiem skromny chustecznik ozdobiony drewnianymi dekorami. 



I piękna osłonka Belldeco na storczyk...

...u mnie właśnie zakwitł

I nie tylko storczyk. Po oszalałych bzach, teraz przyszła kolej na inne wiosenne kwiatki...niezapominajki! Co się dzieje z tą przyrodą?

A może one tak specjalnie dla Mamy zakwitły w kolorze blue...?

Pozdrawiam

Ewa

P.S.
Pamiętasz oczywiście, że Cię kocham, Mamo, prawda? :))

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...