Dziś, z racji zbliżającego się Dnia Zadusznego i związanej z nią zadumy, chciałam Wam polecić nieco trudniejszą pozycję „Filozof i wilk. Czego może nas nauczyć dzikość – o miłości, śmierci i szczęściu” doktora filozofii Marka Rowlandsa. Jest to książka bardzo szczera, na wpół autobiograficzna, wplatająca rozważania filozoficzne w przemyślenia o codziennym życiu, ciekawie opowiadająca o 11 latach autora wspólnie spędzonych z wilkiem. I nie chodzi tu o owczarka niemieckiego, potocznie zwanego wilkiem, ani o mieszańca psa z wilkiem, ale o najprawdziwszego, czystej rasy wilka. A czas spędzony razem nie polega na zaszyciu się w głuszy, lecz życiu razem w mieście.
„Czego mogą się od siebie nauczyć filozof mizantrop, czerpiący inspiracje tyleż z Heideggera i Nietzschego, ile z Jacka Danielsa, oraz wilk, który zamiast polować na łosie, kradnie kanapki z plecaków studentów i wyje na przydługich wykładach?” Otóż okazuje się, że mogą i to wiele. To książka pełna głębokich refleksji na temat szczęścia, moralności, miłości i śmierci.
Miłość, jak wiemy, ma wiele twarzy, ale czy aby kochać prawdziwie, musimy umieć zajrzeć we wszystkie jej oblicza?
Może szczęście nie jest sposobem odczuwania (życia), tylko samym sposobem życia? Ten zaś zawsze nierozerwalnie związany jest z naszym własnym celem życia - naszymi planami, marzeniami. Czy to znaczy więc, że za nimi musimy podążać, aby odnaleźć sens? Czy aby życie nasze miało sens, powinnyśmy mieć nadzieję, że nigdy tego celu nie osiągniemy? A może po prostu „tego, co najważniejsze w życiu nie da się w żaden sposób posiąść”?
Książka nie jest łatwa, pełna pół-filozoficznych dociekań, ale z pewnością należy do tych, które pomogą głębiej wejrzeć w życie.
Chciałam Wam jeszcze na zakończenie pokazać coś niezwykłego! Widok, który mnie zupełnie unieruchomił i wbił w podłogę kuchenną, gdy zerkając przez okno zobaczyłam to zjawisko! Uwieczniłam je, dopiero po chwili, gdy oprzytomniałam i wydobyłam się ze stanu kataleptycznego zachwytu. Nie jestem zawodowym fotografem i sprzętu profesjonalnego nie posiadam, więc zdjęcie nie oddało tego cudu w pełni. Ale musicie mi wierzyć na słowo, że ta najzwyklejsza brzoza na tle zachodzącego słońca wyglądała, jakby zamiast liści miała przyczepione płatki złota - po prostu lśniła złocistym blaskiem niczym pradawne bóstwo. :)) W życiu czegoś takiego nie widziałam.
Życzę Wam spokojnego, refleksyjnego długiego weekendu, a ja korzystając z tego, że dzieci w piątek mają w szkole wolne, jadę z rodzinką na wieś by odpocząć.
Pozdrawiam
Ewa