poniedziałek, 28 października 2013

Żółte smaki jesieni

Czy to już koniec października? Kiedy minął? Jak to się stało, że kolejny miesiąc niepostrzeżenie przemknął mi przed nosem? Zdecydowanie zgadzam się ze stwierdzeniem, że czas przyspiesza wraz z naszym wiekiem. Im jesteśmy starsi, tym szybciej mijają kolejne miesiące i lata. Czy to czary, czy nie odkryte jeszcze prawo fizyki - nie wiem. Wiem natomiast, że jest to fakt niezaprzeczalny.
Po całym słonecznym i ciepłym tygodniu weekend przywitał nas pochmurny i deszczowy. Dlaczego zawsze w weekend musi się psuć humor pogodzie? Chciałam nacieszyć się z rodziną piękną aurą na łonie przyrody i nic nie wyszło z naszych planów. Za to miałam udany, dłuuugi wieczór ze znajomymi, którzy przyszli na piątkową kolację. Pozdrawiam Was kochani! :))

A skoro mowa kolacji i o tym, że mija właśnie cudowny październik wraz z Polską Złotą Jesienią, to już najwyższy czas na nieco jaśniejszy, złocisty odcień jesiennych smaków. Tym razem przechodzę do rzeczy bez zbędnego gadania. ;)


W zeszłym roku nie zdążyłam z zupą pigwową, bo pigwy już nigdzie nie znalazłam, za to w tym jak najbardziej jest jeszcze do zdobycia! Dlatego, po kilku eksperymentach, bez zbędnych wstępów przechodzę od razu do sedna. ;)) Mój zmodyfikowany przepis z gazety niemieckiej:

Zupa pigwowa  

ok. 300-400 g pigwy (pamiętajcie, że to nie apteka)
3 średnie ziemniaki ugotowane
3 łodygi selera naciowego
1 cebula
1 ząbek czosnku
masełko
niecały litr bulionu warzywnego
sól, pieprz
łyżka miodu (od serca)
4 łyżki mleczka kokosowego
trochę cukru (opcjonalnie)
100 g boczku
pietruszka
ocet balsamiczny do ozdoby

Ważna uwaga na sam początek:  pigwę bierzemy żółtą i dojrzałą; inaczej wyjdzie nam straszna "kwasica", bo pigwa ma mnóstwo witaminy C, o czym pisałam TU, gdy robiłam z niej naleweczkę. ;) A zatem pigwę pokroić na ćwiartki, pestki usunąć. Seler, cebulę i ziemniaki pokroić w kosteczkę. Cebulę i czosnek zeszklić na masełku, dodać pigwę, seler i krótko pomieszać. Przerzucić do garnka, zalać bulionem, dodać ugotowane ziemniaki i ok. 15 min. gotować na małym ogniu. W tym czasie podsmażyć na patelni boczek. Następnie dodać miód i mleczko kokosowe, pomieszać i zmiksować. Gdy wyjdzie za gęsta można dodać wody i jeszcze chwilę pogotować. Doprawić solą, pieprzem i cukrem, gdy uznacie, ze jest taka potrzeba. Podawać przystrojoną świeżą pietruszką, boczkiem i odrobinką octu balsamicznego. Ma bardzo ciekawy intrygujący smak i jest na pewno oryginalnym, niecodziennym daniem. A jedząc ją na pewno zdrowiejemy! :)



Zwiebelkuchen  przepis ze starej niemieckiej książki kucharskiej

Ilekroć serwuję to danie wiem, że mamy regularną jesień! ;) Za oknem już ciemno, wieczory długie, warto wykorzystać ten czas na spotkania przy stole z przyjaciółmi. A jako jesienne zagryzki do różnych grzańców i przeróżnych partyjek idealnie nadają się pikantne przekąski, np. smaczne ciasto cebulowe.

Ciasto:
20 g drożdży
niecałe 120 ml mleka
łyżka cukru
250 g mąki
25 g, czyli "dobra" łyżka masła
1 jajko
sól

Wierzch:
700 g cebuli
100 g masła
2 jajka
25 g boczku
sól, pieprz
kminek

Drożdże wkruszamy do 1/4 szklanki ciepłego mleka, dodajemy cukier i zostawiamy do "pączkowania". Mąkę, sól i rozpuszczone masło mieszamy razem w misce, dodajemy mleko z drożdżami i jajko. Zagniatamy na ciasto i odstawiamy do wyrośnięcia. W międzyczasie cebulę grubo kroimy i na masełku podduszamy, solimy, lekko pieprzymy, zestawiamy z ognia i dodajemy jajka, pokrojony w kosteczkę boczek (garść zachowujemy) i posypujemy lekko kminkiem. Ciasto przekładamy do formy, rozkładamy cebulową masę, na wierzch garść boczku i znów troszkę kminku i pieczemy ok. 45 min. I mamy najprawdziwszy jesienny smak! :)


Prosciutto z dyni

czyli chrupiąca sałatka z cieniutkich plasterków surowej dyni z serkiem "śmierdzioszkiem" i granatem. Smak surowej dyni bardzo przypomina kalarepkę, a zestawienie pozostałych składników idealnie się dopełnia.

1/4 średniej dyni
150 g miękkiego serka francuskiego
1 granat
roszponka
winegret (lub gotowy dressing)

Dynię obieramy i kroimy obierakiem na cieniusieńkie plasterki (które same delikatnie się rolują niczym wstążeczka). Na talerzu układamy umyte liście roszponki, na to plastry dyni oraz kawałki sera. Polewamy lekko dressingiem i rozrzucamy pestki granatu. Proste, szybkie, idealne do mięs, czy innych dań głównych, lub jako przystawka.


Zjedliśmy zupę, zjedliśmy drugie, to czas na żółty deser. Dziś proponuję przepis, który niedawno prezentowała Magda z All things pretty. Gdy pokazała swoje "October roses", wiedziałam, że je zaraz wypróbuję! Bo miałam akurat ciasto francuskie w lodówce. ;) Chciałam zrobić dzieciom na kolację "parówki w kocykach", ale padło na:

Różyczkowe babeczki

opakowanie ciasta francuskiego
2-3 jabłka (w zależności od wielkości)
cukier brązowy
cynamon

Ciasto francuskie pokroiłam wzdłuż na sześć równych pasków, a następnie w poprzek na pół (tym sposobem mamy równo 12 pasków, czyli tyle ile ma blacha babeczkowa miejsc). :) Jabłka kroimy na ćwiartki (razem ze skórką), usuwamy gniazda nasienne, a następnie na cieniuteńkie plasterki (im cieńsze uda nam się pokroić plasterki, tym łatwiej zwiniemy je w rulonik - nie będą się łamać). Ciasto posypujemy cukrem oraz cynamonem i układamy plasterki jabłka na naszych paskach, aby na siebie nachodziły, i od końca rolujemy pasek ciasta razem z jabłkami (czyli zwijamy w przeciwnym kierunku do tego, w którym rozkładaliśmy). Nasze różyczki umieszczamy w papilotkach i pieczemy 25 min. Posypujemy cukrem pudrem! Wcale nie trudne, a jakie efektowne. ;))



To takie dziś żółte jesienne menu dla Was przygotowałam. :)) Na koniec oczywiście coś "hobbistycznego" w pasującym kolorze pokażę, które w tak zwanym międzyczasie zmajstrowałam. Tak długo leżało ono u mnie, aż się rozeschło. ;) Nie było rady - trzeba było nadać mu leciwy look. Bardzo lubię używać szablonów, najbardziej z pastami strukturalnymi tworząc różne reliefy, ale w wersji płaskiej też się u mnie pojawiają. ;) Oto lusterko retro:


Koniec z zażółcaniem na dziś. Chyba znowu przesadziłam? Oj!

Pozdrawiam ciepło i słonecznie mimo naburmuszonej pogody za oknem. Trzymajcie się mocno ostatnich złotych liści!
Do zaglądnięcia w listopadzie
Ewa


wtorek, 22 października 2013

Coś dla Mamy i coś o byciu mamą

Moja Mama miała imieniny trzy tygodnie temu, ale z powodu "hotelowania" gościa przez prawie 2 tygodnie, a później z powodu choroby, zostały one znacznie przesunięte w czasie. Od pewnego czasu chodził za mną scrapbooking. Przeganiałam go, bo gdzie mi się tu plącze pod nogami, jak ja ledwo czas znajduję na swoje ozdabianie relaksacyjne. A sio! Lecz stała się rzecz niesłychana, gdy wygrałam Candy u Oli z Frankowego zakątka i zostałam zasypana scrapowymi przydasiami. :) Wówczas coraz częściej zaczęłam myśleć o spróbowaniu sił w scrapkach - takich zwykłych karteczkach, które mogłabym robić sama na różne okazje. 

Jak pomyślałam, tak też zrobiłam - zamówiłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy i z niecierpliwością oczekiwałam przesyłki. Wszak nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę wycinać, docinać, doklejać, wyrywać, obrywać, tuszować i stemplować. Zrobię Mamie najpiękniejszą kartkę imieninową! Paczuszka doszła, ja zasiadłam elegancko przy biureczku i... jęknęłam. Jak ja teraz mam z tego wyczarować taką cudnej urody karteczkę? To trzeba zgiąć, czy obciąć, czy nakleić na białą? A nakleić to czym: klejem czy taśmą? Ale co dalej? Nie mam żadnych wykrojników dających piękne efekty. Na blogach tak lekko i prosto to wygląda, one wszystkie takie piękne. No, po prostu brzydkiej nie da się zrobić! ;) A ja siedzę, patrzę jak sroka w gnat i tylko przekładam jeden papier na drugi i odwrotnie. Mierzę linijką i ołówkiem, docinam - miała być malutka, wyszła na pół strony! Nic to. Obrywam brzegi, aby kartka wyszła taka bardziej vintage - wyszła jakbym ją uratowała z pralki tuż przed wirowaniem. Nic to. Tuszuję (przecież trzeba dodać patyny lat, to tak ładnie wygląda) - wyszła umazana, upaćkana i zszargała moje nerwy dokumentnie. Dobrze, mówię sobie, przecież to moja pierwsza sztuka, chyba (ją wyrzucę do śmieci i zacznę jeszcze raz) Mamie się spodoba, przecież to moja kartka nr 1!). :)) Dodałam zawijasy i perełki z konturówki (które rozpłaszczyły się) oraz napis stemplowy (którego praktycznie nie widać). Nic to. Mama pochwali, wzruszy się i zachowa na pamiątkę (abym za jakiś czas mogła się uśmiać). :)

Pokażę oczywiście to cudo, ;) ale uprzejmie upraszam o wyrozumiałość i nie parskanie śmiechem. :) Czy u Was początki też były takie trudne, czy ja się do tego nie nadaję?
Córcia też malowała swojego zawijaska (7 warstw!)

I właśnie, gdy wręczyłam ją i zobaczyłam radość Mamy przyszła mi taka refleksja do głowy. Jeżeli zdarzyło nam się w życiu zostać mamą, to odtąd nie ma ważniejszego (i trudniejszego) zadania do wykonania. W nasze matczyne ręce został złożony największy skarb, a rola mamy w wychowaniu swoich pociech jest nie do przecenienia. Bo to właśnie mama musi kochać bezwarunkowo, chwalić mądrze, uczyć swoje dzieci wiary w swoje możliwości, rozwijać zalety, korygować wady, znaleźć kompromis między ekspresją ich osobowości a dostosowaniem się do obowiązujących norm. Wiedzieć, kiedy można wydłużyć "smycz", a kiedy już wrzucić na głęboką wodę. I to mama musi pamiętać, że kiedyś trzeba będzie ten skarb wypuścić z rąk. I mieć świadomość, że zarówno ona, jak i dzieci i tak popełnią błędy. ;)

Jestem, jak wiecie mamą potrójną i niemal każdego dnia zadaję sobie pytanie, czy dobrze wykonuję powierzone mi to najważniejsze zadanie? Czy mądrze za nich (na razie) decyduję? Czy zachwycam się nim rozsądnie i czy ganię właściwie? Czy potrafię tak upiłować rogi, by nie spiłować przy okazji ich cennej indywidualności? Czy uczę, że wyrażanie swojej odrębności wiąże się zarówno z odwagą, jak i szacunkiem do innych? Czy uczę odpowiedzialności, ale i radości życia? Czy wspieram swoje dzieci, by chciały zdobywać wiedzę i rozwijać talenty, bo mogą one dać radość nie tylko im? I najważniejsze pytanie, czy uczę ich, dając sama przykład, jak być dobrym człowiekiem? To misja specjalna i ciągła, wnikliwa obserwacja ich rozwoju. I wielka odpowiedzialność za drugiego człowieka. Bo to z jakim wyposażeniem wyruszą w dorosły świat, zależy od tego, jakie miały dzieciństwo.

Same pewnie dobrze wiecie, że nie jest łatwo być mamą. Mamą, o której dzieci po latach powiedzą, że jest najwspanialsza, że zawsze była i jest największym wsparciem, najlepszym przyjacielem, najmądrzejszym doradcą. Że kocha najmocniej na świecie. To poprzeczka postawiona bardzo wysoko. Ale ja tak właśnie mierzę, bo taką Mamę mam. I nie mogę jej zawieść, muszę jej dorównać, by móc to samo kiedyś usłyszeć od swoich dzieci. I choć plany w głowie eksplodują, i choć rzucam się na nowe pomysły z entuzjazmem... już, już czuję wiatr we włosach, już skrzydła mi rosną, już gwiazd sięgam, lecz gdy tylko usłyszę mamo, jak na linie bungee, czy cofniętym filmie wracam na pozycję wyjściową. ;) I tulę pełna miłości moje trzy Szczęścia, wiedząc, że znów nie udało mi się dosięgnąć własnych marzeń. Ale nic to. Bo rzeczywiście nic, zupełnie nic na świecie nie jest od nich ważniejsze. Co nie znaczy, że nie będę tak sobie skakać co rusz na bungee. :)) W końcu się uda! ;)

Wyszła mi refleksja na Dzień Matki, a miał być post o prezentach dla Mamy. ;)) Dlatego, żeby nie przedłużać (bo ostatnio strasznie się rozgaduję) i nie przynudzać (bo stwierdzicie, że do mnie już naprawdę więcej nie zaglądniecie - i co ja wtedy pocznę?), ;)) to pokażę (w telegraficznym skrócie), :)) co dla Mamy przygotowałam na imieniny (bo kartka była przecież tylko dodatkiem). ;)

Do pokoju Mamy, wraz z kartką, pojechała stylowa mała komoda wypatrzona na Allegro. To była miłość od pierwszego spojrzenia. Zobaczyłam, zakochałam się i zamówiłam (takie moje veni, vidi, vici). ;)) W zamierzeniu miała iść pod biały pędzel, lecz gdy ją ujrzałam "na żywo" okazało się, że jest tak śliczna i w tak pięknym kolorze, na dodatek w stanie dosłownie idealnym (niczym replika antyka), ;) że nie miałam sumienia jej tknąć. Pozostała naturalna, dlatego przy remoncie pokoju Mamy, będę musiała pomyśleć o jakimś podobnym, naturalnym akcencie. ;) Zresztą zobaczcie same. Malowanie jej to byłaby profanacja!


Ostatnio w Pepco wpadły mi w ręce ładne, białe, ozdobne ramki. A że Mama ma w pokoju całkiem sporo różnorakich zdjęć, to co jakiś czas podbieram je Mamie w celu "upiększenia" lub zmiany ramek. I gdy te "pepkowe" zobaczyłam zaświtał mi od razu pomysł - postarzyłam je jedynie patyną, aby zyskały na szlachetności, ;) przeniosłam zdjęcia i dobrałam kilka nowych do okienek i zrobiłam taką niespodziankę. :)

PRZED                                                                   PO


KONIEC :)

Uściski dla wszystkich wytrzymałych
Znów skacząca na bungee ;)
Ewa


sobota, 19 października 2013

Wyjaśniam i informuję

Dziś króciutki post wyjaśniająco-informatorski. Po pierwsze, wypada mi odnieść się do rozpoczętej przeze mnie w maju akcji Tuczymy "Moje Mieszkanie". Nadzieje były ogromne, zapał szczery, nadzieje strzeliste, lecz okazało się, że odzew malutki. Tylko 21 osób uznało pomysł za warty podjęcia próby i wyraziło chęć przyłączenia się do akcji. Dziękuję Wam dziewczyny za odzew, za chęć pomocy "w słusznej sprawie". Ech, to niestety za mało, aby składać "petycję" u Wydawcy. :) Jednocześnie nadal uważam akcję za możliwą do przeprowadzenia, tylko musiałaby się tego podjąć osoba o zdecydowanie większej popularności - ja jestem na to za cienki Bolek. Po prostu. :)) Dlatego dziewczyny, jeżeli uważacie, że warto zawalczyć o to, by czasopismo "Moje Mieszkanie" było choć trochę grubsze, a cieszycie się dużą liczbą odwiedzin, to chętnie oddam w dobre ręce przeprowadzenie tej akcji. :))  Myślę, że naprawdę można tego dokonać, tylko musi to przeprowadzić osoba o sporym zasięgu (że tak się wyrażę). ;) Wtedy u niej na blogu, pod konkretnym postem (albo jakoś inaczej), można by składać swoje podpisy-komentarze. Gdy się okaże, że zarówno blogowy, jak i anonimowy świat gremialnie popiera ten pomysł - bach, petycja ląduje na biurku u Wydawcy. :)) No czy to nie jest dobry pomysł? Jest ktoś chętny na ruszenie "MM" z posad świata? ;) Liczę na Was. ;) Jak nie, cóż... c'est la vie!

Po drugie, chciałabym ogłosić, że Pepe, porzucony psiak (o którym pisałam też w maju w apelu o adopcję TU), po długim pobycie w schronisku znalazł w końcu nowy dom! Oby zaznał tam szczęścia i miłości.

Po trzecie, muszę się odnieść do moich postów literackich, które umarły śmiercią milczenia. Plany, jak zwykle były ambitne, chęci szczere, ale znów nie wyszło :) (przynajmniej wiem, że moje piekło będzie najpiękniej wybrukowane). Już pod koniec roku wiedziałam, że nie dam rady ich kontynuować. Nie dlatego, że nie czytam. :)) Czytam, czytam i nie wyrabiałam z pisaniem recenzji. Bo nie da się napisać rzetelnej recenzji w 15 minut. Krąży taki żarcik, że autor pisze książkę, np. w 3 miesiące, a recenzent opinię w 2! Coś w tym jest moi Drodzy, bo zajmowało mi to zbyt dużo czasu. Zresztą, ostatnio w związku z moimi marzeniami, ;) czytam też więcej książek specjalistycznych. Poza tym gusta są przecież różne i uznałam, że tracenie czasu na sporządzenie recenzji książki, która może wcale Was nie zainteresuje nie ma sensu. A blog mój zamiast pokazywać zwyczajne skrawki codzienności przekształciłby się w blog literacki! :)

Po czwarte, chciałam poinformować, że tworzę dodatkową stronę z samymi przepisami kulinarnymi. Ostatnio dużo było wpisów tego typu (i dużo jeszcze będzie, bo lubię gotować), dlatego strona taka powstaje jako próba uporządkowania chaosu w moich przeróżnych wycinkach z przepisami. Zabrałam się w końcu za porządkowanie sterty karteluszków, "wydziorków" i innych fruwających po kuchni notatek i uznałam, że przyda mi się taka własna kartoteka z poglądowym zdjęciem, opisem i uwagami. Strona ta absolutnie nie pretenduje do miana profesjonalnej strony kulinarnej. Jest to po prostu zbiór przepisów, z których korzystam na co dzień i od święta. ;) A skoro piszę bloga i polecam Wam niektóre przepisy, to może i Wy będziecie chciały z niej skorzystać. Zdarzyło mi się już parę razy, że napisały do mnie czytelniczki z prośbą o przesłanie mailem danego przepisu (żeby tyle nie przepisywać), dlatego pomyślałam sobie, że przyda się taka strona nie tylko mnie. :) Tam będziecie mogły skopiować sobie przepis lub go wydrukować, znaleźć dania według słów kluczowych, pory roku, itp. Uzupełniać ją będę na bieżąco i dodawać przepisy, które tu będą miały swoją premierę.;) Na razie strona jest jeszcze w fazie tworzenia, ale spieszę się, gdyż kilka jesiennych, kulinarnych kolorów przecież jeszcze zostało. Jak tylko będzie dostępna, zaraz Was poinformuję.

Po piąte, skoro poruszam dziś sprawy sprzed kilku miesięcy, to i o tej napiszę. :) Otóż, Ewa z Mimowolnych Zauroczeń, która tworzy piękne "zamglone" kartki scrapowe, organizuje u siebie jesienną zabawę pt. Gra w kolory dla osób, które same coś tam lubią potworzyć (poscrapować, podekupażować, poszyć, pohaftować, itp.). Ewa proponuje paletę kolorystyczną na dany miesiąc, a kto chce rzuca się w wir twórczy. ;) Zabawa ruszyła we wrześniu z niebiesko-beżową kolorystyką, ja chętnie po wakacjach wzięłam się do roboty... i jak to ja - nie zdążyłam! :)) Teraz też rozpoczęłam pracę w październikowej słodkiej kolorystyce i ...hmmm, nie wiem, czy zdążę! :)) Ale Was odsyłam do Ewy, TU znajdziecie wytyczne na październik.

A ja zaprezentuję Wam, co chciałam zgłosić we wrześniu u Ewy, żeby Was już tak z niczym dzisiaj nie zostawić. ;)) Trochę wakacyjny, w każdym razie na pewno morski, oczywiście chustecznik. Jest pasta strukturalna powleczona werniksem szklącym (dla większego efektu upieczona w piekarniku) jako skrzące się morze ;)). Mam nadzieję, że choć trochę dostrzeżecie te błyski. :) I dekoracyjny piasek - w końcu morze nieco wzburzone, więc fale i piaskiem sypną.;) I jak najbardziej prawdziwe malutkie muszelki. Jest też zardzewiała kotwica i ster (to efekt zabawy mediami), oraz oczywiście mewy krzykaczki! Oto, co wyszło - klasycznie już z każdej strony. :) 




A po dziewiąte i po dziesiąte dziękuję, że jesteście, że zaglądacie i czytacie, że chcecie tu wracać. To dla mnie bardzo wiele znaczy. :)) Wasze komentarze i słowa poza blogiem dają mi mnóstwo radości. Mam nadzieję, że tę radość umiejętnie Wam zwracam... :)))

Uśmiałam się, gdy wróciłam na początek tekstu i przeczytałam, że dziś miał być króciutki post! :)) Ja chyba nie umiem krótko. W każdym razie to tyle nudziarstwa na dziś. Do poczytania niebawem!

Pozdrawiam
Ewa


środa, 16 października 2013

Czerwone smaki jesieni cz. II - addio pomidory!

"Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik
i ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal.
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków,

Lecz jednego, jedynego jest mi żal...

Addio pomidory!
Addio ulubione!

Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół.


Na pewno pamiętacie Kabaret Starszych Panów i wspaniałe wykonanie tej piosenki przez Wiesława Michnikowskiego. Co roku, gdy sezon na pomidory się kończy (te prawdziwe, w słońcu dojrzewające, a nie bezsmakowe szklarniowe, które można kupić w marketach przez cały rok), ta piosenka zawsze chodzi mi po głowie. Jest tak przesympatyczna, że człowiekowi robi się weselej. A ja z pomidorami ostatnio byłam za pan brat. Mam zrobione gęste soki na zupę, która zimową porą smakuje najlepiej i mnóstwo ususzonych. W tym roku "lekko" poszalałam z suszonymi. Bardzo lubię suszone pomidory w oliwie - mam kilka słoiczków samodzielnie przygotowanych, ale całą resztę ususzonych po prostu zamroziłam.

Suszone pomidory (nie tylko w oleju)

Przynosiłam z giełdy warzywnej po 5 kg podłużnych, paprykowych pomidorów (najlepiej się nadają, bo są ścisłe i mają malutko pestek). Z części robiłam soki, a część kroiłam wzdłuż na połówki, pesteczki wrzucałam do gara, a je układałam jedna obok drugiej na blasze wyłożonej pergaminem i wstawiałam do piekarnika. Przy uchylonych drzwiach i temperaturze ok. 80 stopni suszyłam je półtora dnia (z przerwą nocną). :) 
Połóweczki przeznaczone do słoiczków przekładam do miski, posypuję lekko solą, posiekanymi lub suszonymi ziołami (oregano, bazylia, tymianek), tańczę z miską przez chwilę :) i następnie wkładam do słoiczków (ale niezbyt ciasno, bo pod wpływem oleju robią się pękate). ;) Do każdego słoiczka wkładam ząbek czosnku, kilka kaparów, kawałeczek papryczki chilli, listek bazylii, tymianku lub oregano i zalewam ciepłym (lekko ciepłym, broń Boże gorącym!) olejem rozmieszanym z łyżką miodu (może być oliwa z oliwek, ale ja nie przepadam za jej smakiem i używam oleju z pestek winogron). Zakręcam i stukam słoiczkiem dookoła denka i do góry nogami, aby olej dostał się we wszystkie zakamarki. Zostawiam do góry nogami na noc, a potem chowam do piwnicy i jeden od razu do lodówki. :)) Przetrwają w ten sposób kilka miesięcy, chyba, że zostaną wcześniej zjedzone. ;)

1. układamy bardzo ciasno na blasze, 2. bo i tak się skurczą; 3. bierzemy część do podgryzania, a resztę mrozimy. ;))

Z tymi mrożonymi jest bardzo fajna sprawa, ponieważ, można je w każdej chwili rozmrozić i dodać do sałatek, makaronów, zup. Można polać przygotowaną olejową zalewą, którą znalazłam na znanej stronie Lawendowy dom. Otóż Beata Lipov proponuje taką zalewę: rozgnieść 3 ząbki czosnku z łyżeczką soli, dodać łyżkę miodu, sok z cytryny i pół łyżeczki balsamicznego octu. Wymieszać, dodać oliwę i na końcu dwie garści posiekanych ziół – przeważnie oregano i bazylia.

Tarta z mozzarellą, pomidorami i pesto

I znów tarta. Nic na to nie poradzę, ale bardzo lubię tarty. Szybko się je robi, są lekkie, często przygotowane z fantazją iście ułańską, ale  myślę, że inna też się nada (chociaż akurat germańska fantazja niekoniecznie). :))) Generalnie tarty nadają się idealnie do stworzenia potrawy w stylu "dałam com tom miała" (akurat w lodówce). ;))

Ciasto zagnieść z:
250 g mąki
100 g masła
5 łyżek wody
trochę soli
i podpiec 10 minut.

Wierzch:
1 duża kulka mozzarelli
1 duży pomidor
3 plastry szynki parmeńskiej
kilka czarnych oliwek
sól, pieprz
pesto
2 jajka
śmietana

Spód ciasta smarujemy pesto, zalewamy masą jajeczną, a następnie układamy na przemian plastry mozzarelli i pomidorów. Leciutko solimy i pieprzymy, rozkładamy cienkie paseczki szynki parmeńskiej i na wierch dodajemy czarne oliwki. Zapiekamy jeszcze 20 min. W pierwszej wersji masę jajeczną polałam ułożone pięknie, artystycznie produkty i tym samym je utopiłam. :) Pesto dałam również na wierzch i razem zapiekałam, ale wtedy pesto straciło swój zielony kolor (smak nie). ;) Więc w drugiej wersji na masę jajeczną układałam plastry, a pesto posmarowałam na wierzchu dopiero po upieczeniu tarty (ale wtedy mąż stwierdził, że uciapałam potrawę). ;)) Dlatego mój wniosek na przyszłość: pokapać lekko pesto przed upieczeniem i mieć pod ręką w słoiczku dodatkową porcję, którą każdy rozprowadzi sobie sam według uznania na własnym kawałku. :)



Rekomendacja: wszystkim dotychczasowym degustatorom smakowało. ;)

Pesto

Wspomniane wyżej pesto to najwspanialszy smak na ziemi! Oj, nie ma nic lepszego na świecie. :) I choć zieloniutkie, pasowałoby do posta o zielonych smakach jesieni, (gdyby nie fakt, że z jesienią nie ma ono nic wspólnego), ale że potrzebne jest do powyższego przepisu podaję go oczywiście tu.;) Jeżeli ktoś nie znał wcześniej smaku pesto, albo znał jedynie smak kupnego ze słoiczka w markecie - to wielki błąd kulinarny popełnił! I wielkie niedopatrzenie zaprezentował! ;) To jest magia bazyliowa najcudniejsza w świecie. Dlatego przywołuję Was do pestowego porządku i polecam z serca ten przepis. Mam go od baaardzo dawna, gdy jeszcze Maciej Kuroń prowadził swój nowatorski program kulinarny (chyba w 1TVP). ;)

A zatem przygotować trzeba:

1-2 pęczki bazylii (razem z łodygami) ;)
4 ząbki czosnku
Pół (lub 3/4) szklanki oliwy (ja używam oleju z pestek winogron)
mały kubeczek jogurtu naturalnego
orzeszków piniowych (ale ja daję prawie zawsze tańsze pestki słonecznika)
200 g tartego parmezanu
pół łyżeczki soli ziołowej lub cebulowej
pół łyżeczki "mieszanki warzywnej"
pół łyżeczki pieprzu
pół łyżeczki ostrej papryki
pół łyżeczki musztardy


I to wszystko miksujemy - najpierw bazylię, czosnek i oliwę, a następnie dajemy jogurt i resztę składników i miksujemy i przekładamy do słoiczka i trzymamy w lodówce. Koniec filozofii. A teraz z czym to się je? Ano, ze wszystkim. ;) Jako typowo włoskie danie serwuje się po prostu z makaronem spaghetti (i uwaga - ja mogę zjeść sama całe opakowanie 500 g na raz! Nie do wiary? Niestety to prawda). :) Poza tym, świetnie nadaje się do pieczonych ziemniaków, po wymieszaniu z odrobiną bułki tartej jako "kołderka" do smażonej ryby, jako smarowidło na kanapki z wędliną, czy serem (i koniecznie pomidorem), jako dodatek do tart właśnie lub zapiekanek.... Po prostu do wszystkiego. Aż mi ślinka leci... Muszę zrobić przerwę... na pesto. :)


Pomidory nadziewane kurkami

Przepis ten zaczerpnęłam z Kwestii smaku. Jest jesienny i bardzo smaczny. Przytaczam przepis prawie nie zmieniony.

4-6 pomidorów
1 szklanka ugotowanej kaszy (może być komosa ryżowa, albo pęczak, jęczmienna, kuskus - u mnie właśnie kasza jęczmienna wiejska)
200 g małych kurek
50 g tartego sera parmezanu
2 łyżki oliwy
1 ząbek czosnku
zieloną pietruszkę
2 łyżki orzeszków piniowych (ja dałam zwykłe solone, które lekko zmiksowałam, ale myślę, że równie smaczne byłyby pistacje)
sól i pieprz
coś zielonego do dekoracji (może być pietruszka, może być bazylia)

Piekarnik nagrzać do 190 stopni C. Pomidory przekroić na połówki, oprószyć solą i pieprzem. W misce wymieszać malutkie lub pokrojone na mniejsze kawałeczki kurki, ugotowaną kaszę oraz tarty ser (czubatą łyżkę zostawić do posypania po wierzchu), oliwę, posiekaną natkę pietruszki i zmiażdżony czosnek. Na koniec również doprawić solą i pieprzem. Pomidory ułożyć w naczyniu żaroodpornym, napełnić farszem (docisnąć i uklepać), posypać odłożonym serem i wstawić do piekarnika. Piec przez 20 minut, następnie posypać orzeszkami i zapiekać jeszcze przez 5 minut. Naprawdę dobre, ciekawe w smaku, idealne na przystawkę lub niezobowiązującą małą kolacyjkę. :)


To tyle tych czerwoności kulinarnych, bo na zupę pomidorową, czy leczo nikogo namawiać nie trzeba, prawda? ;))


I żeby nie było, że ja tylko przy garach stoję, to pokażę jeszcze czerwony decoupage - chustecznik do sypialni pewnej Pani. Bardzo lubię ten motyw, pasuje do różnych stylów i da się nim opleść każdą powierzchnię. ;)) No to: przód, tył, góra i boki! :))

I na zupełny koniec chciałam Was zapytać kiedy kwitną maki? ;) Od maja do lipca/sierpnia? Jak się nie mylę, to mamy już chyba połowę października, ale może się mylę... :)

I jak widać nie mają zamiaru przestać kwitnąć! :))

Zmykam, bo tyle się dziś naprodukowałam, że aż poczerwieniałam. ;))
Uściski Wam ślę
Ewa

piątek, 11 października 2013

Wikingowie

Choć gonię z czasem w piętkę, to udało mi się w końcu przygotować dla Was zachętę nr 2 do odwiedzenia Danii. ;) Jeżeli jest się w Ribe, to koniecznie trzeba zajechać do wioski Wikingów oddalonej od niego o 5 km. Ribe Vikinge Centret to rodzaj skansenu, położonego na rozległym terenie, po którym spacerować można między charakterystycznymi dla czasów Wikingów zabudowaniami, kuźniami, warsztatami, zielnikami, itd. sprzed 1300 lat. Można poczuć się jak w średniowieczu mijając Wikingów prowadzących kozy czy krowy na pastwiska i przyglądając się ich codziennej pracy. Można także samemu brać udział w wielu czynnościach - można mielić mąkę, nauczyć się piec Flatbread, wyszywać, brać udział w rytualnych obrzędach... Duńczycy lubują się w takich miejscach. [Na przykład w północno-wschodniej Danii jest podobne miejsce, niedaleko miasta Aarhus, Den Gamle Dy, do którego sprowadzono rekordową liczbę autentycznych domów i najprawdziwszych sprzętów od średniowiecza aż do czasów J. CH. Andersena. Miejsce robi niesamowite wrażenie, są brukowane uliczki, po których jeżdżą powozy, jest rynek, są sklepiki, apteki, w których można kupić słodycze, pieczywo, zioła... Są zakłady szewskie i krawieckie pracownie, itd, itd... Cudowne miejsce. Tam byliśmy ostatnim razem, gdy zwiedzaliśmy m.in. północną Danię.] Ale w Ribe Vikinge Centret też można przenieść w czasie, bo jest to miejsce, o podobnym klimacie. Zapraszam na wędrówkę.
Typowe zabudowania wioski Wikingów


Zielniki
Rynek
Zajrzeć można do wnętrza domostw,
pogotować zupę na kościach, 
lub pograć kośćmi. ;))
Można poprzyglądać się rekwizytom wykorzystywanym do świętych obrzędów
i tym służącym odstraszaniu złych duchów i przywoływaniu dobrych mocy

Ribe Vikinge Centret to wspaniałe atrakcje dla dzieci. Zresztą w całej Danii można zauważyć wielką troskę w stosunku do dzieci. Jest tam wiele wyjątkowych jak na nasze polskie realia placów zabaw,  w każdym mieście - mieścince jest takie wydzielone miejsce dla dzieci - zabaw kreatywnych, zjeżdżalni, huśtawek, wspinaczek, gdzie u nas byłoby to coś wyjątkowego za co trzeba by było oczywiście płacić, a tam pod chmurką dla dzieci czeka istne zabawowe szaleństwo.

Dzieci mogą wziąć tarcze i stoczyć prawdziwą walkę z groźnymi Wikingami
mogą postrzelać z łuków,
wybić własną monetę
wystrugać broń
uczestniczyć w pokazie lotów sowy i sokoła

I pobawić w historyczne dziecięce rozrywki, w których i my braliśmy czynny udział :)), na przykład...
w łapanie małego podwójnego worka lnianego na kij w kształcie Y
czy w walkę na worki. Widać, że samo wdrapanie się na wielki pień, dla niektórych było nie lada wyzwaniem. :))
 i wiele, wiele innych zabaw...

Jeżeli planujecie odwiedzić Danię gorąco polecam Wam Ribe oraz wioskę Wikingów - nie będziecie żałować bez względu na to ile macie lat! :) I oczywiście Den Gamle By koło Aarhus.
W następnym odcinku zabiorę Was w miejsce, gdzie występuje bardzo ciekawe zjawisko przyrodnicze. :) Tymczasem już w następnym poście czeka uczta pomidorowa!

Do poczytania wkrótce...
Ewa

wtorek, 8 października 2013

Czerwone smaki jesieni cz. I - paprykowy zawrót głowy

Jak tam katary? ;) Trzymacie się? U mnie nadal przeziębieniowo. Na dodatek najstarsze me Szczęście również dopadło przeziębienie wraz z gorączką (a to stan wyjątkowy, bo pierworodny nachorował się w przedszkolu tyle, że matkę swą traumy nabawił, aż trzęsie się na samo wspomnienie, za to teraz - w szkole, właściwie nie choruje), średnie smarka jakby miało nos słonia (bo nie wiem, gdzie to się mieści w jej małym nosku?), tylko najmłodsze "bezmigdałowe" trzyma się dzielnie. Tym razem wyjątkowo brakuje mi "brakujących" chwilowo rąk do roboty przy wspólnych Szczęściach..., no właściwie do każdej roboty by się teraz przydały. ;)) "Menżu", odliczam dni do Twojego powrotu!

Ale mamy przecież jesień, a co za tym idzie nie tylko bogactwo infekcji, ale i kolorowych warzyw, z których warto korzystać, bo to przecież witaminki. ;) Dlatego pomyślałam sobie, że zrobię taki mini cykl smaków jesieni podzielony na kolory. Może Wam się spodoba, może ktoś zechce skorzystać. A ja przy okazji uporządkuję sobie trochę chaos w przepisach, bo i tam wdarł się skubany. ;)) Pamiętajcie, że fotograf ze mnie żaden, a już na pewno nie specjalista od fotografii kulinarnej, dlatego zdjęcia potraktujcie poglądowo i w razie wątpliwości uwierzcie na słowo, że proponowane potrawy są dobre. :)) Na początek kolor czerwony w dwóch odsłonach. Dziś papryka w roli głównej.

Zupa paprykowa

Aksamitna, delikatna, słodka, aromatyczna! Po prostu dla mnie marzenie i niebo w gębie. ;) Zupa pomidorowa, którą uwielbiam, przy paprykowej to zwyczajna szara myszka (chociaż pomidorową uwielbiam! Nadal). :) Zupę paprykową robi się oczywiście z czerwonej papryki (jakby ktoś się nie domyślił) pozbawionej skórki! Osobiście uwielbiam paprykę bez skóry - mogę ją jeść samą albo na kanapkach.

{I tu na wstępie muszę podzielić się z Wami moim patentem na zdejmowanie skórki z papryki, bo w większości poniższych przepisów paprykę serwuje się bez skóry. Wkładam całą paprykę do piekarnika nagrzanego do ok. 180 st. i piekę ok. 40 min. aż skórka zacznie miejscami czernieć i upajam się słodkim aromatem. ;)) Jak wtedy dom pięknie pachnie! Następnie przekładam ostrożnie do garnka, przykrywam i czekam aż ostygnie (śmiało można to zrobić wieczorem i zostawić ją w garnku na noc). Napisałam ostrożnie, gdyż jest ona miękka i ma w sobie cenny, aromatyczny i przesłodki wytopiony "soczek", który posłuży nam jako baza do zupy. W garnku może on nam sobie wyciekać ile zechce. ;) Gdy papryki już ostygną biorę dodatkową miseczkę i przekładam po jednej papryce w celu obróbki,  ;) czyli wyciągam powoli zielony ogonek przeważnie wraz z większością pestek i zdejmuję skórkę. Resztki wyrzucam, a "soczek" przecedzam do garnka zostawiając na sitku ewentualne pestki. Czynność powtarzam tyle razy ile mam sztuk papryki. :)) Opis może długi, ale roboty tak naprawdę niewiele, w każdym razie na pewno mniej niż przy skrobaniu jarzyn na zupę! :))}

Na środkowym zdjęciu są widoczne wyjęte ogonki razem z gniazdami nasiennymi, a w garnku na ostatnim zdjęciu jest obrana papryka w swoim "soczku"- zobaczcie ile jego się wytapia!

Tak przygotowany garnek z paprykami (5-6 sztuk) zalewamy bulionem (ok. 500 ml), dodajemy zeszkloną cebulkę oraz 2 ząbki czosnku, listek laurowy, sól, odrobinkę pieprzu i gdy papryka jest mało słodka troszeczkę cukru (ale jesienne papryki są takie słodkie, że mnie się nie zdarzyło, by dodawać cukier o tej porze roku). Gotujemy przez kwadrans, blendujemy na krem i podajemy ze śmietanką i grzankami. Pycha, uwierzcie!



Kurczak po kubańsku - rewelacyjny smak!

Do miksera wrzucamy pokrojone 2 czerwone papryki (ze skórką) ;) i 1 dużą cebulę, ananasa (świeżego lub z puszki) oraz 3 ząbki czosnku i miksujemy. Wylewamy masę na patelnię (z odrobiną oleju) i podgrzewamy ok. 15 min. aż odparuje i lekko zgęstnieje. Doprawiamy do smaku solą, słodką i ostrą papryką oraz gałką muszkatołową, na koniec dodajemy 3 łyżki miodu i mieszamy. Części kurczaka (udka, ćwiartki, pałki) układamy w naczyniu żaroodpornym, lekko nacinamy, doprawiamy solą i pieprzem i grubo smarujemy pastą ananasowo-paprykową. Pieczemy ok. 45 min. w 180 stopniach. Podawać z ryżem i sałatą. Pycha! Gdy Wam sos zostanie, zamroźcie, będziecie mogli wykorzystać go później, albo gdy goście niezapowiedziani wpadną, wyślecie brzydszą połowę po części kuraka i macie obiad aż im oczy zbieleją. ;)


Tarta z koziego sera z papryką

Dobra jako obiad, albo kolacja. Ma ciekawy smak i jest bardzo lekka.

Ciasto:
200 g mąki
120 g masła
pół łyżeczki soli
2 jajka
Zagniatamy i wkładamy do lodówki. Następnie pieczemy ok. 10 minut.

Wierzch:
2 czerwone papryki
200 g koziego sera
3 łyżki mleka
1 jajko
2 łyżki śmietany
sól, pieprz

Papryki pozbawiamy skórki (czyli tak jak w przypadku zupy paprykowej opiekamy ją wcześniej w piekarniku) i kroimy na paseczki. Ser drobimy i z mlekiem oraz odrobiną pieprzu ugniatamy na masę. Rozkładamy na cieście, na to układamy paseczki papryki i jajeczno-śmietanową "polewę". Pieczemy jeszcze przez 30 min.


Ajvar

Na koniec bałkański (a dokładnie serbski) smak - pasta ajvar, świetny dodatek do kanapek, mięs, ziemniaków, makaronów, pieczonych warzyw, czy innych zapiekanek.
Ja zrobiłam taką "podręczną" wersję na raz, albo dwa ;), czyli 1 słoiczek. ;)

5-6 papryk czerwonych
1 bakłażan
1 cebula
2 ząbki czosnku
papryczka chilli (lub suszony odpowiednik)
1 łyżeczka octu winnego
troszeczkę soli

Oczywiście paprykom serwujemy solarium, czyli wkładamy do piekarnika na 40 min. razem z cebulą i czosnkiem (ale te wyjmujemy po ok. kwadransie) i ponakłuwanym bakłażanem (aby nie eksplodował). Po zdjęciu skórek miksujemy wszystko niezbyt dokładanie i przekładamy na patelnię z olejem. Doprawiamy solą i smażymy ok. 20 min. aż się zrobi konsystencja pasty. Na koniec dodajemy ocet, a gdy papryki są za mało słodkie także trochę cukru. Przelewamy do słoiczka i pasteryzujemy. Bez pasteryzacji w lodówce można trzymać 2 tygodnie.


I jeszcze coś czerwonego mam dla Was na zakończenie, skoro dziś taki czerwony post. :) Najzwyklejszy decoupage na donicy ceramicznej i drewnianym sercu do kompletu. Na brzegach przetarty pastą do złoceń.


Trzymajcie się dzielnie i jedzcie czerwone papryki! ;)) Bo mają rekordową ilość witaminy C (której niewiele tracą podczas termicznej obróbki), a także bardzo dużo prowitaminy A. Czyli będziemy nie tylko zdrowe, ale i piękne, bezzmarszczkowe. ;) A przy tym poprawiają nastrój i zmniejszają apetyt. Myślę, że warto po nią sięgnąć nawet jako pochrupywacz między posiłkami.

I to tyle na dziś, pozdrawiam Was serdecznie, bo z serca (czerwonego) :))
Ewa

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...